Ze zrozumiałą satysfakcją odnotowujemy kolejne ważne międzynarodowe wyróżnienia architektoniczne dla nowych szczecińskich gmachów i przestrzeni (filharmonia, „Przełomy”). Ale dla równowagi, żeby nam się czasem z tego szczęścia w głowach nie pomieszało, otrzymaliśmy w tym roku „zmodernizowany” dworzec kolejowy Szczecin Główny. Szczerze wątpię, żeby ta dziwaczna konstrukcja miała szansę na nagrodę inną niż Mister Smutek.
Generalnie zgadzam się z tezą, że dworzec nie musi być piękny, ważne, żeby był funkcjonalny i w miarę możliwości estetyczny. Chociaż akurat nie mam nic przeciwko takim efektownym budynkom jak Hauptbanhof w Berlinie, Główny we Wrocławiu czy St Pancras w Londynie. Ale po kilku miesiącach od otwarcia dworca Szczecin Główny w nowej „formie”, czyli z pseudonowoczesną naroślą na starej bazie, możemy sobie śmiało powiedzieć, że szału nie ma.
Za to, jak mawiają redaktorzy telewizyjni oraz politycy: niesmak pozostał. I nie, nie chodzi tylko o to, że ruchome schody są często nieruchome, choć jest to oczywiście groteskowe (ale, tak między nami mówiąc: od samego początku one nie rokowały dobrze, wystarczyło się wsłuchać w ich złowrogie rzężenie, kiedy musiały udźwignąć więcej niż cztery osoby z walizkami średniej wielkości). Chodzi przede wszystkim o nieprzeparte wrażenie, że nowa część dworca powstała dla nikogo. Pusto, smutno, dwa punkty gastronomiczne na krzyż, a ładny widok na Odrę dodaje tylko melancholii całości. Główne życie i tak toczy się w starej części, a przez czas remontu przyjezdni przywykli korzystać z górnego wyjścia na ulice Czarneckiego i Owocową… Chyba znowu coś poszło nie tak.
Berenika LEMAŃCZYK