Uzdrowisko Kołobrzeg SA każdego roku odwiedzało blisko 20 tys. gości. W należących do tego podmiotu bazach wykonywano nawet 4 tys. zabiegów dziennie, co oznacza, że przeprowadzano ich ponad milion rocznie. Teraz wszystko jest zamknięte z powodu koronawirusa i wprowadzonego w całej branży lockdownu.
Starty liczone są w milionach. W podobnej sytuacji są inne podmioty, które musiały zaryglować drzwi przed swoimi gośćmi. Sytuacja z dnia na dzień robi się coraz bardziej dramatyczna. Jednym z pomysłów na ratowanie kołobrzeskiego Uzdrowiska miało być zezwolenie mu na prowadzenie rehabilitacji pocovidowej.
Zdaniem władz województwa pomogłoby to osobom, które pokonały wirusa, ale po wyzdrowieniu borykają się z wywołanymi przez niego powikłaniami. Prezes Uzdrowiska Kołobrzeg Mateusz Korkuć słusznie zauważa, że zgoda na tego typu działalność pomogłaby nie tylko pacjentom, ale i zarządzanemu przez niego podmiotowi. Chodzi o złapanie oddechu finansowego. Straty wywołane pandemią są bowiem ogromne.
– Aby przetrwać miesiąc, spółka musi mieć do dyspozycji 2,5 mln złotych – informuje zaniepokojony M. Korkuć, dodając, że mimo kryzysu firma nie zwolniła ani jednego pracownika.
Za wprowadzeniem w Kołobrzegu lecznictwa pocovidowego przemawia fakt, że tutejsze sanatoria od dziesięcioleci zajmują się leczeniem górnych i dolnych dróg oddechowych, a to właśnie one są głównym celem ataku koronawirusa.
– Bardzo dobrze wpisujemy się w rehabilitację powikłań po COVID-19. Mamy bazę 1400 łóżek, 3 duże zakłady przyrodolecznicze z basenami wypełnionymi wodą leczniczą. Jesteśmy w stanie świadczyć usługi w bardzo wysokim reżimie sanitarnym – przekonuje prezes, dodając, że każdego dnia jego pracownicy odbierają telefony od tych, którzy chcą leczyć się w Kołobrzegu.
Czy pomysł na ratowanie tej gałęzi gospodarki zostanie wdrożony w życie? Apelują o to do premiera Morawieckiego zarówno samorządowcy, jak i cała szeroko rozumiana branża uzdrowiskowa. Na razie oczekiwana decyzja jednak nie zapada. ©℗
(pw)