Nepalczycy, podobnie jak mieszkańcy innych krajów Azji Południowej, obawiają się testów na koronawirusa. Dla wielu z nich pozytywny wynik oznacza wykluczenie ze społeczności, które przypomina prześladowania kastowe.
Rabi Shrestha ociera pot z czoła chociaż w Katmandu jest zaledwie 24 st. Celsjusza i chwilę wcześniej przeszła monsunowa burza. - Nie ma się czym denerwować. Test na koronawirusa jest nieprzyjemny, ale to moment i po wszystkim - uspokaja go student medycyny, który pomaga utrzymać porządek w kolejce do badań w szpitalu uniwersyteckim.
30-letni Rabi siada na drewnianym taborecie przed przeszkloną budką z dwoma otworami. Ręce pielęgniarza w odzieży ochronnej i gumowych rękawiczkach zbliżają się do głowy mężczyzny. Ten musi się mocno odchylić, żeby dać sobie pobrać próbkę z nosa.
- Włożył patyczek strasznie głęboko, jakby mi wiercił dziurę w mózgu - mówi PAP Rabi, wzdragając się mimowolnie.
- Nie bałem się testu, ale wyniku - dodaje. Mężczyzna nie ma żadnych symptomów choroby i czuje się dobrze. - Na test wysłał mnie właściciel budynku, w którym wynajmuję pokój. Powiedział, że bez ujemnego wyniku badania nie mam po co wracać - tłumaczy.
Rabi kilka tygodni temu wrócił z Delhi, gdzie pracował przez ostatnie trzy lata. Stracił pracę, gdy pod koniec marca Indie wprowadziły ogólnokrajową kwarantannę z zakazem poruszania się. Pracujący za dniówki stracili pracę i zaczęli wracać do domów, wśród nich tysiące Nepalczyków.
Rabi przez ponad miesiąc koczował na indyjsko-nepalskiej granicy w Sunauli, zanim władze Nepalu zaczęły wpuszczać swoich obywateli do kraju. - Mieliśmy pójść na kwarantannę, ale było straszne zamieszanie i jakoś tam nie trafiłem - opowiada. Kilku rozmówców PAP twierdzi, że za łapówkę kwarantanny można uniknąć. Jest na to wielu chętnych.
- Na granicy nikt nie chciał iść do ośrodka kwarantanny. Ludzie już wiedzieli, jakie tam panują warunki - wtrąca się Krishna Choudhary, który również czekał w kolejce do testów. 40-latek mówi, że wypuszczono go z ośrodka, zanim przyszedł wynik testu. - Chciałem stamtąd jak najszybciej uciekać, spaliśmy na gołej ziemi w starym budynku, ubikacje śmierdziały fekaliami, a jedzenie było jak w więzieniu. Władze i policja traktowały nas jak przestępców - mówi, wzburzony.
W połowie czerwca trzech wolontariuszy z ośrodka w nepalskiej prowincji Kailali zgwałciło kobietę przebywającą na przymusowej kwarantannie. Pod koniec czerwca 49-letni mężczyzna uciekł z ośrodka kwarantanny w Tanahun. Po obławie znaleziono go w pobliskim lecie i umieszczono w tym samym ośrodku. Po kilku dniach popełnił samobójstwo. Na ten sam krok zdecydował się 18-latek z ośrodka w Bajhang, gdy na początku lipca wykryto u niego koronawirusa.
- Bo jak komuś wyjdzie pozytywny wynik testu, nawet bez objawów, to jest duży problem. Ludzie odwracają się od człowieka. Wszyscy - tłumaczy Choudhary dodając, że tak postąpili wobec niego krewni z rodzinnej wioski w dystrykcie Bara. - Powiedzieli, żebym lepiej pojechał do Katmandu, a nie zakażał. Podobno taką decyzję podjęła starszyzna wioski - dodaje.
- Ludzie, którzy złapali koronawirusa, stają się nieczyści. Trzeba ich więc wykluczyć ze społeczności, tak samo jak dalitów, czyli nietykalnych, którzy są poza kastą i sam dotyk lub ich obecność może sprowadzić nieszczęście i choroby - tłumaczy PAP Yom Hampu, antropolog z Katmandu. - W czasie pandemii obserwujemy wiele takich postaw we wsiach całej Azji Południowej, gdzie system kastowy wciąż jest bardzo silny - podkreśla.
Już pod koniec kwietnia dr Randeep Guleria, dyrektor szpitala uniwersyteckiego w Delhi, ostrzegał na łamach „The Times of India” przed stygmatyzacją osób zakażonych koronawirusem i ich rodzin. Według Gulerii z obawy przed sąsiadami rodziny zbyt późno decydowały się na wizytę w szpitalach. Według dziennika „The Hindu” rodziny zmarłych w Delhi nie informują kapłanów na miejskich ghatach (kamiennych stopniach) pogrzebowych, czy zmarli zakazili się koronawirusem. Dziennik „Mint” opisał ostracyzm wobec powracających z zagranicy w bogatych apartamentowcach w Noidzie.
- Kiedy wróciłem z Indii do rodzinnej wioski, sąsiedzi krzywo na mnie patrzyli - przyznaje Rabi, który mieszka w dystrykcie Nuwakot. Po tygodniu nie wytrzymał i bocznymi drogami przedostał się do pobliskiego Katmandu. - W wiosce była straż sąsiedzka i nie chciałem ryzykować zatargu - opowiada.
- Czułem się gorzej niż nietykalny - zauważa. Tłumaczy, że w jego wiosce mieszkają dalici, ale nie dzieje się im krzywda. Sami trzymają się na uboczu i co najwyżej wyższe kasty nie spożywają z nimi posiłków. - A ze mną nikt nawet nie chciał się przywitać, a przecież jestem z wyższej kasty - dodaje.
- Dla mnie to norma. Popatrz na mój kolor skóry - mówi Krishna Choudhary, pokazując wierzch dłoni. - W Katmandu wszyscy z południa kraju o ciemniejszych twarzach są automatycznie podejrzani o zakażenie - dodaje. W południowych regionach Nepalu wykryto większość z ponad 18 tys. wykrytych w kraju przypadków koronawirusa.
Władze Nepalu wbrew przyjętej na świecie praktyce niemal o połowę zmniejszyły liczbę testów. W odpowiedzi młodzi aktywiści wznowili głodówkę, żądając zwiększenia liczby badań. - Nie ma innej metody walki z epidemią, ale aktywiści mogą nie rozumieć, że ludzie boją się testów - zauważa antropolog Yom Hampu.
Osobę bez symptomów wykonanie testu na obecność koronawirusa kosztuje w Nepalu 5,5 tys. rupii (ok. 170 zł). Dla Krishny i Rabiego to spory wydatek. Liczą jednak, że po kilku miesiącach, z negatywnym testem na koronawirusa, będą mogli odwiedzić rodziny.
Z Katmandu Paweł Skawiński (PAP)
Fot.pixabay.com