Rozmowa z Agnieszką Skrzypulec, triumfatorką plebiscytu sportowego „Kuriera Szczecińskiego”
W naszym plebiscycie zwyciężyła żeglarka klubu SEJK Pogoń Szczecin Agnieszka Skrzypulec, dla której kończący się 2016 rok był bardzo udany. Startując w klasie 470 w mistrzostwach świata w Buenos Aires zajęła 5. miejsce, w mistrzostwach Europy w Palma de Mallorca – 4. lokatę, w tym samym miejscu zwyciężyła w prestiżowym Pucharze Europy, a w Pucharze Świata w Hyeres uplasowała się na 7. pozycji. Ósmy raz z rzędu wywalczyła też mistrzostwo Polski. Natomiast w imprezie sezonu, czyli igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro, zajęła 10 miejsce.
– Jak ocenia pani zakończony sezon?
– Był on najlepszym w mojej dotychczasowej karierze, ale na wszystko patrzę przez pryzmat brazylijskich igrzysk. Założyłam sobie przed nimi, jako plan minimum, miejsce w pierwszej dziesiątce i zostało to zrealizowane, lecz pozostał pewien niedosyt, bo wcześniejsze starty mocno rozbudziły mój apetyt. Mimo wszystko z perspektywy kilku miesięcy jestem zadowolona ze startu w Rio de Janeiro.
– Przed brazylijskimi igrzyskami było sporo obaw o bezpieczeństwo żeglarzy, wiążące się z brudną wodą i samolotami latającymi tuż nad areną wodnych zmagań…
– Z samolotami nie było problemów, bo podczas naszych startów ich ruch był wstrzymany. Gorzej było natomiast z brudną wodą, bo bezspornie było w niej wiele bakterii. Nie można było z tym nic zrobić, w pobliżu tak wielkiej metropolii jak Rio de Janeiro, bez budowy odpowiedniej oczyszczalni ścieków, a to wiązało się z tak dużymi nakładami finansowymi, że było nierealne do zrealizowania. Skoncentrowano się więc na kosmetyce, czyli pousuwaniu większych śmieci jak gałęzie, padłe zwierzęta czy nawet pralki. Podobno miejscowi rybacy wszystko to wyłowili. Drobnoustroje jednak pozostały, lecz uodporniłam się na nie, przyjeżdżając odpowiednio wcześniej, a więc dwa tygodnie przed startem. Zresztą wcześniej też kilkakrotnie przyjeżdżałam do Brazylii w ramach rekonesansów. Cztery razy jednak chorowałam, w tym raz z 3-dniową gorączką 40° Celsjusza. W tym stanie trafiłam oczywiście do szpitala, lecz mimo wielu badań, lekarze nic nie zdiagnozowali, ale na szczęście czułam się coraz lepiej, aż wyzdrowiałam, a mój organizm się uodpornił. Miejscowi mówili, że to normalna sprawa w efekcie podtrucia wodą lub ugryzienia komarów.
– To zapewne te problemy całkiem zniechęciły do turystyki, choć Brazylia to dla Europejczyka dość egzotyczny kraj i warty poznania…
– Jestem ciekawa świata i podróżując, zawsze staram się choć odrobinę liznąć turystycznych atrakcji. Oczywiście pod warunkiem, że znajdzie się trochę wolnego czasu i zwiedzanie nie koliduje ze startami. Nic mnie więc nie mogło powstrzymać od odwiedzenia najatrakcyjniejszych miejsc w Rio de Janeiro, w tym między innymi słynnej statuy Jezusa i plaży Copacabana. Weszliśmy też na najwyższą górę nad miastem i stamtąd podziwialiśmy piękne widoki. Nie mogłam też sobie odmówić przyjemności spróbowania lokalnego jedzenia, ale jednak postarałam się przy tej okazji znaleźć w miarę czystą restaurację. Do słynnych faweli, czyli dzielnic nędzy znanych nam z filmu „Miasto Boga” nie odważyłam się pójść, ale czasem przechodziłam ich obrzeżami, bo mieszkaliśmy praktycznie poza miastem. Podróżowałam też lokalnymi autobusami, na co niewielu sportowców się odważało. W autobusową podróż wybrałam się też na plażę poza miastem i było tam naprawdę cudownie, a woda krystalicznie czysta, całkiem inna niż w centrum, więc kontrast z akwenem na którym żeglowaliśmy był ogromny.
– Wróćmy jednak do sportu. Proszę powiedzieć coś o żeglarskiej klasie 470, w której pani startuje.
– Powstała w 1963 roku, a nazwa wzięła się od długości łódek, która musi wynosić dokładnie 4 metry i 70 centymetrów. Jacht ma trzy żagle, a załoga składa się z dwóch osób. Sternik, a właśnie nim jestem, musi być mniejszy i ważyć nie więcej, niż 60 kilogramów, natomiast załogant powinien być wysoki, a optymalna waga to 70-75 kilogramów. Sternik jest mózgiem załogi, musi mieć też duże czucie, bo nawet milimetrowe ruchy mają ogromne znaczenie dla żeglugi. Sternik musi się rozglądać, obserwować trasę, a przede wszystkim rywali, przewidywać i kreować taktykę. Rolą załoganta jest zaś przede wszystkim balastowanie za pomocą specjalnego trapezu i można powiedzieć, że często jest on praktycznie poza łódką i tylko nogami się z nią styka. Załogant bywa też nierzadko oczami sternika, bo z powodu wodnych bryzg, ten często nic nie widzi. Załogant więc, niczym pilot w samochodowych rajdach, mówi, a czasem krzyczy, a sternik na tej podstawie kieruje łódką. Po tym co powiedziałam widać, że załoga w klasie 470 musi być zgrana, bo inaczej rejs może się źle skończyć.
– Czy żeglarską przygodę rozpoczęła pani od tej klasy?
– Pierwsze kroki stawia się zazwyczaj w 1-osobowych malutkich Optymistach i tak też było w moim przypadku. Gdy miałam 8 lat rodzice zaprowadzili mnie do szczecińskiego HOM-u, a moim pierwszym trenerem był Robert Wolniewicz. Na Optymistach można pływać tylko do 15. roku życia, a ja w tym czasie dwukrotnie zostałam mistrzynią Polski, a na mistrzostwach Europy uplasowałam się tuż za podium na IV miejscu. Później na dwa lata przeniosłam się do klasy Laser 4,7, a był to wybór z konieczności, bo w klubie nie było innych łódek. Decyzja okazała się trafioną, bo efektem był srebrny medal mistrzostw świata oraz złote krążki w mistrzostwach Europy i dwukrotnie w mistrzostwach Polski. Niestety, mój wiek wymusił kolejną zmianę i trafiłam do klasy Laser Radial, ale w niej moje warunki fizyczne były sporą przeszkodą, bo tam trzeba być wysokim i ciężkim. By mieć szansę rywalizacji z przeciwniczkami, musiałabym przytyć… 15 kilogramów. Nie zdecydowałam się na taką dietę! Ale akurat wtedy w 2009 roku w Polsce rozpadła się załoga w klasie 470 i postanowiłam spróbować wspólnego pływania z Jolą Ogar. Wychodziło nam to dobrze, bo jako pierwsze Polki w historii zakwalifikowałyśmy się do igrzysk olimpijskich i w 2012 roku wystartowałyśmy w Londynie. Po tej imprezie moja żeglarska partnerka postanowiła jednak wyemigrować i zaczęła pływać w barwach Austrii. Musiałam więc znaleźć kogoś innego. Wybór padł na wywodzącą się z windsurfingu Natalię Wójcik i szło nam nieźle, bo w mistrzostwach Europy byłyśmy szóste, a w mistrzostwach świata jedenaste. Okazało się jednak, że nie pasujemy do siebie charakterologicznie, co przekreślało szansę na większe sukcesy. W tej sytuacji zaczęłam myśleć o zakończeniu kariery.
– Na szczęście do tego nie doszło, bo w tym roku przyszły największe sukcesy.
– Pomógł przypadek, bo kończyć karierę chciała też Irmina Mrózek Gliszczynska, a po rozmowie postanowiłyśmy popływać razem. Czasu nie było dużo, bo tylko dwa lata do kwalifikacji do Rio de Janeiro. Uzgodniłyśmy, że potraktujemy to jako zabawę, ale będziemy wszystko robić na maksa i zobaczymy. Udało się i zdobyłyśmy brazylijskie przepustki. Pomagał nam oczywiście trener kadry narodowej Zdzisław Staniul, a w klubie mam oparcie w Robercie Siluku. Dodam, że niedawno spotkał mnie zaszczyt, gdyż zostałam wybrana do zarządu międzynarodowego klasy 470, co wiąże się jednak ze sporymi obowiązkami.
– Czym zajmuje się pani poza sportem?
– Wznowiłam studia magisterskie w Zachodniopomorskim Uniwersytecie Technologicznym, choć budownictwo jest trudnym i pracochłonnym kierunkiem. Mój umysł wrócił na dobre tory, a znajomość praw fizyki pozwala mi lepiej sterować i trymować żagiel.
– Dziękujemy za rozmowę. ©℗
(mij)