– JANOWICZ może przyjedzie do nas za rok, ale tylko w charakterze gwiazdy lub specjalnego gościa – powiedział cztery lata temu Ireneusz Maciocha, przez wiele lat jeden z dyrektorów szczecińskiego challengera Pekao Szczecin Open i przedstawiciel firmy Babolat.
MÓWIŁ to po ostatnim starcie tenisisty w Szczecinie. Zakończył wtedy swój występ na ćwierćfinale, choć wszyscy wtedy doskonale zdawali sobie sprawę, jak wielki drzemie w tym 22-latku potencjał.
Ireneusz Maciocha miał rację. Janowicz od tamtej chwili zaczął osiągać pułap zdecydowanie zawyżający rangę szczecińskiego challengera. W tym roku przyjechał tylko dlatego, że przez wiele miesięcy zmagał się z kontuzją i jest akurat w takim okresie swojej kariery, że musi ją od nowa odbudować. Od poziomu challengerów.
Szczecińska publiczność oczywiście życzy niesfornemu i wielokrotnie nieobliczalnemu poza kortem tenisiście jak najlepiej, ale nie może narzekać, że kryzys tenisisty nastąpił akurat w momencie, kiedy w Szczecinie organizowany jest kolejny turniej.
Rekord publiczności
Janowicz, jak żaden inny tenisista wcześniej, zdołał skupić na sobie uwagę niemal wszystkich. Jego wtorkowy mecz z Nikolozem Basilaszwilim oglądał komplet 3,7 tys, kibiców. To jest rekord publiczności w historii szczecińskich challengerów.
Można mieć pewność, że czwartkowe spotkanie Janowicza ze Stefano Napolitano znów zgromadzi komplet publiczności. I będzie tak do samego końca jego występów na szczecińskich kortach. Kibice są pewni, że jak na korcie jest Janowicz, to jest zabawa.
Cztery lata temu niespełna 22-letni Jerzy Janowicz zaledwie kilka tygodni po występie w szczecińskim challengerze, dotarł do finału turnieju w Paryżu, który swoją rangą ustępuje tylko czterem wielkoszlemowym i turniejowi Masters. Ostatni raz polski tenisista dokonał podobnej sztuki 30 lat wcześniej. Był nim Wojciech Fibak.
Dziś sytuacja wygląda podobnie. Wtedy Janowicz jeszcze w styczniu 2012 roku klasyfikowany był na 221 miejscu listy ATP, a po finale w Paryżu był już 26. Mamy obecnie rok 2016, a Janowicz został zgłoszony do szczecińskiego challengera, jako rakieta nr 247. Po zwycięstwie w Genui awansował już na 166. miejsce.
W Szczecinie przejazdem
Czy zdoła jeszcze w obecnym roku wrócić na utracone pozycje? Tego nie wiadomo. Wiadomo jednak, że tenisista jest na takich turniejach, jak ten szczeciński tylko niejako przejazdem i trzeba czerpać garściami to, że tu jest.
W styczniu 2006 roku Janowicz miał zaledwie 15 lat. Od organizatorów szczecińskiego międzynarodowego turnieju juniorów Magnolia Cup otrzymał „dziką kartę”. Na niewiele mu się zdała, bo już w pierwszej rundzie nie dał rady Olivierowi Andrzejczukowi. Starszy o 2 lata rywal był silniejszy fizycznie, lepiej wyszkolony, ale była to jedna z jego ostatnich szans, kiedy mógł pokonać utalentowanego łodzianina.
Mistrz 16-latków
Miesiąc później Janowicz przyjechał do Szczecina po raz drugi. Tym razem okazał się najlepszy w mistrzostwach Polski do lat 16. Wśród rówieśników nie miał konkurencji i już wtedy zadziwił wszystkich siłą swych serwisów.
– Zdaję sobie sprawę, że to moja mocna strona – mówił podczas zakończonego we wtorek meczu z Basilaszwilim.
Janowicz rósł bardzo szybko. Dziś mierzy powyżej dwóch metrów. Siłą rzeczy w początkowych latach swojej kariery nie zawsze potrafił wygrywać z rówieśnikami, dysponującymi większą zwinnością i koordynacją.
– Pierwsze sukcesy zaczął odnosić późno – mówi Ireneusz Maciocha. – My jako Babolat związaliśmy się z nim 10 lat temu. Już wtedy widzieliśmy w zawodniku ogromny talent i potem przekonaliśmy się, że mieliśmy rację.
Janowicz swoje pierwsze sukcesy w dorosłym tenisie zaczął odnosić w roku 2008. Zanim do tego doszło, musiał przejść mozolną drogę uczestniczenia w najmniejszych rangą turniejach Future.
Future w Szczecinie
Jeden z nich rozegrano w roku 2007 w Szczecinie. Niespełna 17-letni młokos pokonał w pierwszej rundzie Leandro Van der Vaarta z Holandii, ale w następnej już odpadł. Zarobił swoje pierwsze pieniądze – 200 dolarów i zdobył pierwsze punkty – w tamtym roku jedyne. Kolejny raz jednak Szczecin dał mu impuls do pokonywania kolejnych barier.
Miesiąc później dotarł do finału juniorskiego US Open i wtedy tenisista dopiero został bombardowany nowymi propozycjami umów na korzystanie ze sprzętu sportowego.
– Jerzyk odrzucił wszystkie propozycje – kontynuuje I. Maciocha. – Stwierdził, że szczeciński Babolat wyciągnął do niego rękę wtedy, gdy nikt jeszcze go nie znał i na niego nie liczył.
W sierpniu 2008 roku Janowicz wygrał dwa futursy – we Wrocławiu i Olsztynie. W obu pokonał w finale starszego o dwa lata Marcina Gawrona. Na turniej Pekao Open w Szczecinie jechał z „dziką kartą” w ręku, ale tak naprawdę nikt od niespełna 18-letniego zawodnika nie oczekiwał cudów.
Ostatnia szansa Serry
Ten jednak grał bez żadnych kompleksów. Eliminował kolejnych rywali – starych wyjadaczy: Jiri Vanka i Bohdana Ulihracha i swojego stałego krajowego przeciwnika – Marcina Gawrona. Zatrzymał się dopiero w półfinale na późniejszym triumfatorze – Florencie Serra.
– To chyba była jedna z moich ostatnich szans, kiedy mogłem pokonać tego zuchwałego młodzieńca – mówił wówczas na pomeczowej konferencji prasowej Francuz.
Miał wiele racji. Podczas przełomowego dla kariery Janowicza turnieju w Paryżu w roku 2012 obaj zawodnicy spotkali się w finale kwalifikacji. Janowicz tym razem był górą i rozpoczął swój marsz po największy tenisowy sukces wśród mężczyzn od 30 lat.
Janowicz po raz ostatni odwiedził nasze miasto we wrześniu 2012 roku. Początkowo był rozstawiony z numerem 3, ale po wycofaniu się z turnieju dwóch wyżej notowanych graczy, Polak stał się głównym faworytem zmagań.
– Janowicz nie musiał już wtedy do nas przyjeżdżać – tłumaczy I. Maciocha. – Mógł wybrać bardziej prestiżowy turniej w Metz, a przyszłość pokazała, że Francja jest dla niego bardzo szczęśliwa. Przyjechał jednak do Szczecina głównie z uwagi na sentyment do naszego miasta.
– Ze Szczecinem wiąże mnie wiele przyjemnych chwil – mówił podczas swojego ostatniego pobytu Jerzy Janowicz. – Pamiętam te wszystkie moje starty, zwycięstwa i porażki. One wszystkie budowały moją tenisową karierę w znacznym stopniu.
Przed czterema laty Janowicz odpadł w ćwierćfinale, choć spodziewano się po nim znacznie więcej. Na przeszkodzie stanęli nie tylko rywale, ale kontuzja barku, z którą się Polak borykał. Swój występ zaznaczył jednak niecodziennym wyczynem. Podczas wygranego meczu z Yannickiem Mertensem z Belgii Polak zaserwował z prędkością 251 km/h. Tym samym wyrównał rekord świata Ivo Karlovica. Podczas zabawowych treningów z dziećmi posłał piłkę z jeszcze większą siłą – 263 km/h. ©℗ Wojciech PARADA
Fot. R. Pakieser