Starszym kibicom i piłkarzom nie trzeba przypominać, kiedy bieganie po kostki w śniegu w okresie przygotowawczym było normą. Wtedy nie było zagranicznych obozów w południowych rejonach Europy, choć atrakcyjne wyjazdy też się zdarzały. Przewodnim hasłem było przygotowanie fizyczne.
Andrzej Rynkiewicz przeżył kilka zimowych obozów w drugiej połowie lat 60. Zaliczał się do najbardziej utalentowanych piłkarzy młodego pokolenia, a trenerem był Stefan Żywotko.
– Zimowe obozy przeważnie organizowane były w Polanicy – przypomina A. Rynkiewicz. – To były czasy, kiedy w klubie nie było lekarza, ani masażysty. Nie było nawet drugiego trenera. Za wszystko odpowiedzialny był Stefan Żywotko. Nie przypadkiem wybierał Polanicę. W miejscowości znajdował się kompleks relaksacyjny, a w nim łaźnie solankowe i sauna. My codziennie po ciężkich treningach korzystaliśmy z tych dobrodziejstw.
Wyczucie trenera Żywotki
Andrzej Rynkiewicz z uśmiechem wspomina ciężkie treningi w górach.
– Trener Żywotko miał na tyle wyczucie, że młodych piłkarzy zwalniał po pierwszej części treningu – kontynuuje A. Rynkiewicz. – Wiedział, że dodatkowe obciążenia nie tylko ujemnie wpłyną na młody organizm, ale mogą też skutecznie zniechęcić. To były czasy, kiedy wiele rzeczy robiło się na wyczucie, pół wieku temu nie było tak rozwiniętych technologii, takich możliwości monitoringu ludzkich organizmów, jak obecnie. Dobre przygotowanie do sezonu było dużą sztuką.
Tajemnicą poliszynela było, że starsi zawodnicy zawsze próbowali oszukać trenera i nieco skracali sobie męki podczas pokonywania kolejnych odcinków po górskich szlakach. Zamiast 30, wykonywali zaledwie 20, a potem z rozbrajającą szczerością komunikowali, że zakończyli trening.
– Stefan Żywotko wyczuwał, że jest oszukiwany – wspomina A. Rynkiewicz. – Pewnego razu ułamał gałązkę z drzewa i po każdym odcinku dzielił ją na kolejną część. Dokładnie wiedział, na jakim etapie zajęć są jego podopieczni, ale ci nieświadomi podstępu trenera ponownie próbowali go oszukać. Jakież było zdziwienie, kiedy zorientowali się, że trener jest świetnie zorientowany w liczbie wybieganych odcinków trasy.
Andrzej Rynkiewicz wcale nie uważa, że w latach 60 ciężkie treningi były niepotrzebne. Wręcz przeciwnie, musiały się odbywać.
– Siłę i wytrzymałość trzeba mieć i trzeba ją wyrobić – sądzi A. Rynkiewicz. – Pamiętam, że jak na lata 60, mieliśmy zawsze kapitalne warunki przygotowań. W Polanicy dbano o odpowiednie odżywki, a w lutym wyjeżdżaliśmy na obóz do Bułgarii i tam graliśmy na zielonej murawie.
Dwa ciężkie obozy
W drugiej połowie lat 70 treningi wytrzymałościowe prowadzone zimową porą wyglądały całkiem podobnie. Zostały może nawet jeszcze bardziej zintensyfikowane. Zbigniew Kozłowski pamięta tamte okresy, jako horror.
– Mieliśmy aż dwa ciężkie obozy – mówi Z. Kozłowski. – Najpierw jechaliśmy do Świnoujścia i biegaliśmy po nawierzchni, gdzie śnieg mieszał się z piachem i wodą. Było okropnie. Oczywiście rozgrywaliśmy też sparringi. Były one przerywnikiem w ciężkiej pracy, miały nam przypomnieć, że jesteśmy piłkarzami, a nie biegaczami, choć wielu z nas o tym zapominało.
Wtedy okres przygotowawczy trwał bite dwa miesiące i niemal każdy dzień wyglądał prawie identycznie. Nie da się tego porównać do tego, co jest dziś.
– Na obozie w Świnoujściu trener Hajdas wynajął dla nas salę na godzinę 20.30. Mogliśmy w ramach relaksu pograć sobie w siatkówkę. Nikt nie chciał, wszyscy mieli dość wszystkiego. – wspomina Z. Kozłowski.
Po kilkunastodniowej, katorżniczej pracy nad morzem, drużyna Pogoni prowadzona przez Bogusława Hajdasa udawała się do Zakopanego.
– Mieliśmy wytyczonych kilka tras – wspomina Z. Kozłowski. – Na samym szczycie czekał autobus. Kto się spóźnił, musiał sam wracać na piechotę.
Wolne za 200 złotych
Bardziej doświadczeni piłkarze próbowali różnych wykrętów, by tylko nieco złagodzić sobie męki.
– Ryszard Mańko zapytał trenera wprost, ile kosztuje kara za odpuszczenie treningu. Usłyszał, że 200 złotych i zrobił sobie dzień wolnego. Młodsi piłkarze, w tym ja, nie mieli jednak takiego tupetu. Musieliśmy posłusznie wykonywać polecenia, choć mieliśmy tych gór serdecznie dość.
Zbigniew Kozłowski pamięta też zimowe przygotowania z trenerem Jerzym Kopą. Trenowali co prawda w Szczecinie, ale pod koniec zajęć ci młodsi wymiotowali z wycieńczenia.
– Najpierw trenowaliśmy przez 5 godzin w hali przy ul. Narutowicza – kontynuuje Z. Kozłowski. – Mieliśmy na sobie specjalne pasy, a na nich zamontowane odważniki, odpowiadające 10 procent wagi ciała. Po treningu sprzątaczki wyciągały stertę odważników spod kaloryferów. Przy każdej nadarzającej się okazji, gdy siedzieliśmy na ławkach, to wyrzucaliśmy zbędny balast tak, by trener tego nie widział. Po takim treningu biegliśmy do Lasku Arkońskiego i tam aż do zmroku ćwiczyliśmy interwały.
Zbigniew Kozłowski pamięta też przygotowania do rundy wiosennej w sezonie, który dał drużynie awans do ekstraklasy w roku 1981.
– Gdy byliśmy na obozie na Węgrzech, boiska były zmarznięte i nie nadawały się do gry – przypomina Z. Kozłowski. – Trener Kopa był wściekły i powiedział, że możemy robić, co chcemy. Przez całe dwa tygodnie moczyliśmy się w solankach, a latem fetowaliśmy awans do ekstraklasy.
Łyżeczką w kolano
Dariusz Adamczuk większość swojej kariery piłkarskiej spędził na zachodzie Europy. Pod koniec lat 80 trenował u Lesława Ćmikiewicza, Eugeniusza Różańskiego i Leszka Jezierskiego w Pogoni. Pamięta, że zimowe przygotowania nie różniły się praktycznie niczym.
– Raz trener Różański zadecydował, że jego asystenci: Jerzy Jatczak i Bogusław Baniak biegać będą razem z nami. Wszystko po to, by nas pilnować, bo zdarzało się, że niektórzy błądzili. Ten pierwszy miał chorą łąkotkę, więc mu się udało. Trener Baniak po dwóch dniach walił łyżeczką w kolano, by to napuchło. Wolał ten ból od górskiego biegania, które nie było mu w ogóle potrzebne. Śmialiśmy się potem, że trener „zajechał” swojego asystenta.
Dariusz Adamczuk będąc w Szkocji też brał udział w ciężkich przygotowaniach. Tam wyrabiało się kondycję latem, a treningi były urozmaicone i typowo piłkarskie.
– Wiele rzeczy da się wypracować, ale niekoniecznie w sposób z poprzedniej epoki – uważa D. Adamczuk.
Dariusz Adamczuk pamięta, że drużyna zakwaterowana była w ośrodku wypoczynkowym wraz z innymi kuracjuszami, co nawet dziś nie jest wcale dziwne, ale pamięta też, że sposób żywienia pozostawiał wiele do życzenia.
– Na sposób żywienia nikt nie zwracał uwagi – przypomina sobie D. Adamczuk – Jedliśmy to, co inni wczasowicze i kuracjusze.
Wojciech PARADA