Rozmowa z Jarosławem Rynkiewiczem, byłym sędzią piłkarskiej ekstraklasy
35-letni szczecinianin Jarosław „Diego” Rynkiewicz przez trzy lata sędziował zawody piłkarskiej ekstraklasy, ale postanowił zakończyć karierę arbitra, a na pożegnanie piłkarskich boisk wybrał mecz klasy okręgowej pomiędzy Wartą Słońsk i Zjednoczonymi Przytoczna. Poprosiliśmy go o krótką rozmowę.
– Jak rozpoczęła się przygoda z gwizdkiem?
– W 2000 roku trenowałem jako junior Pogoni Szczecin pod okiem śp. Włodzimierza Obsta, a w naszej drużynie były połączone roczniki, zaś ja zaliczałem się do tych najmłodszych. Gdy nie grałem w podstawowym składzie, proszono mnie, bym posędziował sparingi i to mi się spodobało. Zachęty i kilku rad udzielił mi Rafał Buryta, który także jako sędzia dotarł do ekstraklasy, a obecnie jest trenerem przygotowania fizycznego Dumy Pomorza. W Pogoni rządził wtedy Sabri Bekdas i hurtowo sprowadzał piłkarskie gwiazdy, więc przed juniorami portowców były marne perspektywy, dlatego zdecydowałem się zakończyć karierę sportowca i zostać sędzią.
– Wróćmy jednak do wcześniejszych lat i występów w roli piłkarza…
– Grałem w piłkę przez 10 lat i to cały czas w Pogoni, przechodząc kolejne szczeble od trampkarza po juniora. Praktycznie zajmowało się mną dwóch trenerów, którym wiele zawdzięczam: wspomniany już Włodzimierz Obst, dzięki któremu do dziś mam niezłą kondycję, oraz Kazimierz Biela, mający motto, że „na boisku trzeba być cwaniakiem”. Ta sentencja niejednokrotnie mi się przydała i to zarówno jako piłkarzowi, jak i sędziemu.
– Jak wyglądały kolejne szczeble sędziowskiej kariery?
– Debiutowałem w dniu swoich 19. urodzin, 7 kwietnia 2001 roku, w meczu pierwszej klasy juniorów pomiędzy SALOS-em Szczecin i Pomorzaninem Nowogard. Na szczebel centralny, czyli do III ligi, awansowałem po pięciu latach, a później co dwa sezony były kolejne awanse. W I lidze zadebiutowałem 31 lipca 2010 roku w meczu Górnika Polkowice z Górnikiem Łęczna, a tydzień później miałem zaplanowany ślub. Na boisku wypadłem jednak na tyle dobrze, że delegowano mnie na kolejny ligowy weekend. Ślub był jednak dla mnie ważniejszy…
– Ta weselna rezygnacja nie przeszkodziła jednak w awansie do ekstraklasy…
– Znalazłem się w niej w 2012 roku, debiutując w meczu GKS Bełchatów – Legia Warszawa. Trzy lata sędziowałem w najwyższej klasie rozgrywkowej, a gdy w 2014 roku podzielono arbitrów na zawodowców i amatorów, znalazłem się w grupie „Top-Amator”.
– Jakie spotkania najbardziej utkwiły w pamięci?
– Mocno pamiętam pojedynek Zagłębia Lubin z Legią Warszawa, w którym pokazałem czerwoną kartkę zawodnikowi lubinian Bartoszowi Rymaniakowi. Po tym spotkaniu gospodarze praktycznie zostali zdegradowani, a wojskowi byli coraz bliżsi mistrzostwa Polski. Utkwił mi też w pamięci rewanżowy półfinał Centralnej Ligi Juniorów pomiędzy Lechem Poznań i Legią Warszawa, a wielu uczestników tego meczu gra obecnie w ekstraklasie. Ale ciekawa historia wiąże się też z II-ligowym meczem Ruchu Zdzieszowice, na który zostałem delegowany w trybie pilnym z powodu choroby wcześniej wyznaczonego arbitra. Z powodu prac na torach kolejowych, związanych z przygotowaniami do Euro 2012, na odcinku pomiędzy Poznaniem i Wrocławiem przejezdna była tylko jedna nitka i ruch odbywał się wahadłowo. Na domiar złego doszło do wypadku. W tej sytuacji z moimi asystentami, bliźniakami Markiem i Karolem Arysami, wzięliśmy taksówkę i nie zważając na koszty, tym środkiem transportu dotarliśmy punktualnie do Zdzieszowic.
– Czy były marzenia o międzynarodowej karierze?
– Zaliczyłem mały epizod w Lidze Europy, będąc sędzią technicznym w meczu prowadzonym przez Marcina Borskiego, który też niedawno zakończył sędziowską przygodę. Był to mecz RNK Split z Czarnomorcem Odessa, który pierwotnie miał się odbyć na Ukrainie, ale z powodu zestrzelenia nad jej terytorium pasażerskiego samolotu przeniesiono spotkanie do Chorwacji.
– Czy nie za szybko została podjęta decyzja o zakończeniu kariery?
– Zawsze miałem takie przemyślenia, by odejść w dobrym momencie. Nie byłem zawodowcem, lecz tylko amatorem i to też miało znaczenie. Na boiskach przeżyłem wiele pięknych chwil, czuję się spełniony jako sędzia i teraz oddaję miejsce młodszym.
– Kibice obserwują arbitra jedynie przez 90 minut. A jak wygląda dzień powszedni sędziego ekstraklasy?
– Wstawałem z reguły o godzinie 5 rano, a już godzinę później byłem na basenie lub siłowni. Pracowałem zawodowo od godziny 8 do 16, a o godzinie 17 rozpoczynałem trening biegowy, by dwie godziny później rozpoczynać lekcje angielskiego. Ponadto na bieżąco musiałem utrwalać sobie przepisy gry w piłkę nożną i na bieżąco śledzić wszelkie zmiany w tej materii. Raz w miesiącu mieliśmy 2-dniowe szkolenie arbitrów w Spale, a każdy weekend w sezonie zajęty był sędziowaniem, co często wiązało się z podróżami na drugi kraniec Polski.
– Czy sędzia piłkarski ma czas na życie osobiste?
– Świat nie można ograniczać do piłki, ale jest też druga strona medalu, bo życie może świetnie przeplatać się ze sportem, a tak wydarzyło się też w moim przypadku. Swoją żonę Natalię, która także jest sędzią piłki nożnej, poznałem w 2006 roku właśnie na przedsezonowym zgrupowaniu arbitrów w Rewalu.
– Dziękujemy za rozmowę. ©℗ (mij)
Fot. R. Pakieser