Piłkarze Pogoni Szczecin i Lecha Poznań po raz pierwszy zmierzyli się w 1958 roku. Dopiero jednak od połowy lat 70 ubiegłego wieku zaczęły toczyć boje, które z każdym kolejnym sezonem nabierały coraz większej pikanterii.
Konflikt pomiędzy kibicami obu drużyn narodził się w roku 1972. Ich przyczyną było odejście z Pogoni do Lecha dwóch czołowych szczecińskich graczy: Romana Jakóbczaka i Włodzimierza Wojciechowskiego.
- Obaj pochodzili z tamtych stron i nie dziwiło mnie, że zapałali chęcią gry w Lechu, gdy ten po wielu latach miał awansować do pierwszej ligi - mówił po latach Stefan Żywotko, trener, za którego kadencji obaj piłkarze trafili do Pogoni.
Było lato roku 1971. Pół roku wcześniej z gry w Pogoni zrezygnował Marian Kielec. Pogoń zajęła jednak czwarte miejsce - najlepsze w historii, a apetyty kibiców wciąż rosły. Drużyna prowadzona przez Eugeniusza Ksola szykowała się do wyjazdu na zgrupowanie do Świnoujścia.
Zbiórka bez Wojciechowskiego i Jakóbczaka
Na miejscu zbiórki zabrakło dwóch napastników: Wojciechowskiego i Jakóbczaka, którzy w tajemnicy postanowili zamienić Pogoń na Lecha Poznań. Mówi się, że to właśnie wtedy zaczęły się animozje Lecha z Pogonią Szczecin. Obaj uciekli z Pogoni, by zagrać w rodzinnej Wielkopolsce.
- Pogoń nas zresztą za to zdyskwalifikowała i musieliśmy poczekać, by ta dyskwalifikacja minęła - wspomina W. Wojciechowski. - Tak, chyba faktycznie od nas się zaczęło. Wcześniej między kibicami Lecha i Pogoni, między Poznaniem a Szczecinem nie było jakichś większych waśni. Ta sytuacja była jednak skomplikowana i głośna.
Jesienią 1977 Lech po raz pierwszy wygrał z Pogonią w Szczecinie. Zwyciężył na Twardowskiego 3:2, a jednym z najlepszych piłkarzy na boisku był wtedy 19 letni Mirosław Okoński.
To był pierwszy sezon tego niezwykle utalentowanego piłkarza w barwach Lecha. Do Szczecina przyjechał dwa tygodnie po debiucie w pierwszej reprezentacji Polski, która w towarzyskim meczu wygrała we Wrocławiu ze Szwecją 2:1. Na finały mistrzostw świata w roku 1978 już jednak nie pojechał.
Okoński miał grać w Pogoni
Mirosław Okoński, to najlepszy piłkarz Lecha Poznań w jego historii. Fenomenalny technik, drybler, ulubieniec poznańskiej publiczności. Trzykrotnie sięgnął z tym klubem po mistrzostwo Polski, dwa razy po puchar Polski. Był ikoną Lecha i toczył z obrońcami Pogoni wiele fascynujących pojedynków.
Urodzony w Koszalinie trafił do milicyjnej Gwardii, za co od ojca otrzymał porządną burę. W mieście był bowiem jeszcze jeden klub - budowlany Bałtyk, ale Gwardia dawała większe możliwości rozwoju.
- Gdy miałem 17 lat, graliśmy z Gwardią mecz z Pogonią w 1/16 finału pucharu Polski - wspomina Okoński. - Wygraliśmy 1:0, a ja rozegrałem świetny mecz. To wtedy miałem pierwszy kontakt ze szczecińskim klubem, choć nie mogłem jeszcze wiedzieć, jak potoczą się moje losy.
Rodzina ze Szczecina
Szczecin nie był dla Okońskiego obcym miastem. Mieszkała tu jego rodzina, często przyjeżdżał w odwiedziny. Gwardia w sezonie 1976/77 grała w pucharze Polskie fenomenalnie. Prócz Pogoni wyeliminowała jeszcze naszpikowanego reprezentantami kraju Górnika (z Gorgoniem, Wieczorkiem i Szarmachem) i przegrała dopiero w ćwierćfinale z mistrzem Polski - Śląskiem Wrocław.
- Pogoni kibicowałem od zawsze - wspomina Okoński. - Ucieszyłem się, kiedy ta zainteresowała się moją osobą. Wszystko było już dogadane. Byłem w Szczecinie na rozmowach, pokazywali mi nawet mieszkanie w wieżowcu na placu Zwycięstwa. Blisko mieszkała moja rodzina, więc byłem zadowolony.
Do transferu jednak nie doszło. Prezesem Pogoni był wówczas Jan Więcław, który niemal całą swoją piłkarską karierę spędził w konkurencyjnej Arkonii.
- Ten człowiek chciał mnie oszukać - kontynuuje Okoński. - Obiecywał 200 tys. zł., a potem wmawiał mi, że umówiliśmy się na 150 tys. zł. Miałem również oferty z Górnika i Lecha, więc nie zastanawiałem się długo i zerwałem negocjacje.
W ten sposób Pogoń straciła kapitalną okazję pozyskania utalentowanego piłkarza. W nim w składzie może sięgnęłaby po mistrzostwo Polski, które dla Lecha trzy razy wywalczył Okoński.
Ostrowski do zadań specjalnych
W roku 1982 portowcy ograli Lecha 2:0, a Okoński niewiele pograł przy Marku Ostrowskim, którego do indywidualnej opieki nad najlepszym piłkarzem Lecha oddelegował trener Eugeniusz Ksol.
- To był misterny plan naszego trenera - wspomina Andrzej Rynkiewicz, pełniący funkcję kierownika drużyny. - Ostrowski był piłkarzem bardzo kreatywnym, ale też świetnym defensorem. W tym meczu Pogoń nie miała z niego wiele pożytku w akcjach ofensywnych, ale Lech pozbawiony był wsparcia Okońskiego, wyłączonego z gry przez Ostrowskiego.
- Jesienią 1983 roku przegraliśmy w Szczecinie 0:2, ale ja w przeddzień spotkania zatrułem się sokiem - wspomina Okoński. - Nie byłem sam, jeszcze sześciu moich kolegów miało kłopoty zdrowotne. Spaliśmy wtedy w hotelu Reda, a nasza niedyspozycja była długo i szeroko komentowana.
Remis do mistrzostwa
Pół roku później obie drużyny spotkały się w ostatnim meczu sezonu. Lechowi do zdobycia mistrzowskiego tytułu potrzebny był remis, a Pogoń miała szansę po raz pierwszy w historii stanąć na pudle.
- Zremisowaliśmy 1:1, a ja zdobyłem gola z rzutu karnego - przypomina Okoński. - Mecz był bardzo nerwowy. Niby byliśmy blisko tytułu, ale wiedzieliśmy, że Pogoń ma silny zespół.
Okoński wchodził do drużyny Lecha, gdy grał już tam Mirosław Justek - były piłkarz Pogoni, który w Szczecinie spędził 9 sezonów.
- Przyjaźniliśmy się bardzo - opowiada Okoński. - Często wspominaliśmy ten mecz pucharowy, w którym Gwardia wygrała z Pogonią 1:0. Justek właśnie odszedł do Lecha i śmiał się, że z nim w składzie Pogoń wygrałaby, a ja zostałbym w tym Koszalinie na dłużej.
Kibicowskie animozje
Okoński najbardziej pogrążył portowców w finale pucharu Polski w roku 1982. Zdobył jedyną bramkę i zapewnił swojej drużynie zwycięstwo 1:0.
- Rok wcześniej byłem jeszcze piłkarzem Legii - zauważa Okoński. - Ale też dałem się Pogoni we znaki w finale pucharu Polski. To bowiem po moim dośrodkowaniu jedyną bramkę meczu strzelił Topolski.
Okoński świetnie pamięta tą atmosferę, jaka towarzyszyła piłkarzom i kibicom Pogoni i Lecha.
- Tak naprawdę to starałem się zawsze odciąć od tych animozji - mówi Okoński. - To dziennikarze zawsze podgrzewają atmosferę. My piłkarze byliśmy na to odporni.
Kopa odrodził portowców
Jerzy Kopa do Pogoni trafił na początku października 1979 roku. Szczecinianie plasowali się na 12 miejscu w tabeli II ligi, byli w poważnym kryzysie, odwrócili się kibice. W roku 1980 postanowił wzmocnić drużynę piłkarzami z Poznania.
- Do Wielkopolski jechałem razem z Lucjanem Kosobuckim - mówi Andrzej Rynkiewicz, wtedy kierownik drużyny. - Kopa chciał Zbigniewa Stelmasiaka do ataku i Leszka Piekarczyka do obrony. My jednak zastosowaliśmy sprytny manewr, że zainteresowani jesteśmy tylko Stelmasiakiem. Gdy rozmowy zbliżały się do końca, wspomnieliśmy jeszcze o Piekarczyka i obaj trafili do nas.
Zarówno Stelmasiak, jak i Piekarczyk stanowili ogromne wzmocnienie. Ten pierwszy był uzupełnieniem dla młodego Janusza Turowskiego w ataku, a ten drugi dla Zbigniewa Kozłowskiego na środku defensywy.
Stelmasiak przez trzy sezony gry w Pogoni zdobył 37 goli, a swojego pierwszego w ekstraklasie na stadionie ... Lecha przy ul. Bułgarskiej 26 sierpnia 1981 roku. To była pierwsza wizyta portowców na nowy poznański obiekt, który do użytku został oddany w roku 1980.
Do 85 minuty utrzymywał się wynik bezbramkowy, ale wtedy kapitalny rajd przeprowadził Janusz Turowski, który wyłożył piłkę Stelmasiakowi, jak na tacy i były piłkarz Lecha pogrążył swój klub.
Finał pucharu Polski dla Lecha
Swój premierowy sezon 1981/82 Pogoń zakończyła na szóstym miejscu, a do trzeciej w tabeli Stali Mielec straciła zaledwie dwa punkty. Sezon jednak mogła uratować, bo grała w finale pucharu Polski z ... Lechem Poznań.
- Znałem tą drużynę doskonale - mówi Jerzy Kopa. - Trenowałem ją kilka lat wcześniej, wiele się tam nie zmieniło. Byliśmy faworytami, ale zadecydował jeden błąd i przegraliśmy 0:1.
Finał rozegrano we Wrocławiu. W ostatniej chwili przeniesiono go z Warszawy, bo w stolicy trwały zamieszki, demonstracje solidarnościowe i napływ kibiców ze Szczecina i Poznania jeszcze bardziej mógł zaognić sytuację.
- Wyjechaliśmy ze Szczecina po południu dzień przed meczem - wspomina Kopa. - Po drodze nasz autobus dwa razy złapał gumę. Na drodze żywej duszy, ludzie nie jeździli tak jak obecnie. Nie mieli benzyny, ta była na kartki. Szukaliśmy w pobliskich wsiach mechanika, znaleźliśmy i dotarliśmy do Wrocławia po północy. W miejscowym hotelu czekała na nas kolacja. Stół zastawiony szynką, polędwicą i innymi rarytasami, których na co dzień w domach brakowało. Piłkarze zjedli zdecydowanie więcej, niż powinni i musieli. Być może ten fakt w jakiś sposób wpłynął na ich formę na boisku. ©℗ Wojciech Parada