31 lipca 1976 roku, czyli równo 43 lata temu rozegrano olimpijski finał piłkarski, w którym trzecia drużyna na świecie - reprezentacja Polski niespodziewanie przegrała z NRD 1:3 (0:2) i nie obroniła mistrzowskiego tytułu wywalczonego w Monachium. Piłkarzem reprezentacji Polski był prawy obrońca drużyny Pogoni Szczecin Henryk Wawrowski.
Piłkarz Pogoni Szczecin spośród wszystkich szczecińskich olimpijczyków odniósł w Montrealu największy sukces. Wywalczył z drużyną tytuł wicemistrzów olimpijskich, co w kraju odebrano wtedy, jako porażkę.
- Do Kanady jechaliśmy z mieszanymi uczuciami - wspomina H. Wawrowski. - Jesienią poprzedniego roku przegraliśmy eliminacje do mistrzostw Europy, wiosną trener Górski próbował wielu nowych piłkarzy - stąd słabsze wyniki w wiosennych grach kontrolnych, sporo porażek, do których nasi kibice nie byli wtedy przyzwyczajeni.
Ostatecznie trener postawił na wypróbowanych piłkarzy, co spotkało się w mediach z krytyką. W kadrze zabrakło takich piłkarzy, jak Zbigniew Boniek, Paweł Janas, Janusz Kupcewicz, czy Stanisław Terlecki, którzy słusznie uchodzili w kraju za nową siłę w polskim futbolu. By może podczas olimpijskiego turnieju byliby nieco bardziej zdeterminowani od swoich starszych i bardziej utytułowanych kolegów.
- Turniej rozpoczęliśmy od bezbramkowego remisu z Kubą - kontynuuje H. Wawrowski. - Oczywiście nikt z tego remisu nie był zadowolony, ale niechęć w stosunku do naszej drużyny narastała. W wiosce olimpijskiej codziennie odbywały się narady działaczy Polskiego Komitetu Olimpijskiego ze sportowcami i trenerami. Spotykałem na nich między innymi innych szczecińskich sportowców - Janusza Brzozowskiego i Ryszarda Stadniuka. Mobilizowano sportowców do walki, chwalono i dziękowano za wyniki. Nas te pochwały jednak omijały.
Z Kubą bez bramek
Po remisie z Kubą przyszedł mecz z Iranem, który wygrał z Kubą 1:0. Do ćwierćfinałów kwalifikowały się dwa zespoły, dlatego nikt nie obawiał się, że możemy przegrać z Iranem różnicą dwóch goli. Tylko wtedy mogliśmy być wyprzedzeni przez Kubę.
- Do przerwy przegrywaliśmy 0:1 - mówi H. Wawrowski. - Może kibice czuli się wtedy zaniepokojeni, ale my nie mieliśmy wątpliwości, że mecz przebiega pod naszą kontrolą.
W drugiej połowie zobaczyliśmy zespół polski, jaki chcieliśmy widzieć od dawna. Nasza drużyna strzeliła trzy gole, wyszła na prowadzenie 3:1, dając sobie w końcówce strzelić drugą bramkę. Wygrała 3:2 i z pierwszego miejsca awansowała do ćwierćfinału.
- Im bliżej końca turnieju, tym nasza forma rosła - mówi Wawrowski. - Z Koreą Północną wygraliśmy 5:0, a potem z Brazylią 2:0. Graliśmy naprawdę dobrze i nic nie zapowiadało, że możemy w finale przegrać z NRD.
60 minut spóźnienia
Spotkanie z NRD miało odbyć się po biegu maratońskim. Wygrał go niespodziewanie reprezentant ... NRD, Waldemar Cierpinski, czym mocno podbudował swoich rodaków, piłkarzy.
- Nasz mecz opóźniał się - wspomina Wawrowski. - Wyszliśmy na rozgrzewkę, skończyliśmy ją, a potem się okazało, że będzie 20 minut spóźnienia, które urosło następnie do 60 minut.
Przed spotkaniem działy się dziwne rzeczy. Na złe samopoczucie narzekali: Jan Tomaszewski i Jerzy Gorgoń. Ten pierwszy zszedł z boiska już po puszczeniu dwóch bramek, a tego drugiego od początku zastąpił Henryk Wieczorek. To stanowiło nie tylko duże osłabienie, ale wprowadziło też spore zamieszanie.
- W drugiej połowie Grzesiu Lato zdobył kontaktowego gola na 1:2 - mówi Wawrowski. - Wszyscy spodziewali się, że dopadniemy Niemców i wygramy. My też to czuliśmy. Heniu Wieczorek popełnił jednak błąd, straciliśmy gola na 1:3 i musieliśmy się zadowolić srebrem.
Srebro jak porażka
Piłkarska reprezentacja Polski wracała do kraju, jako zespół przegrany.
- Na lotnisku nikt nas nie witał, nie było owacji i gratulacji - wspomina nie bez żalu Wawrowski. - Służby celne za to przemaglowały nas, jak nigdy wcześniej. To był koniec pewnej epoki w naszej piłce.
Na piłkarzy i trenerów wściekli byli również działacze PZPN. Wiceprezes Marian Ryba obiecał przed igrzyskami, że Kazimierz Górski będzie mógł wyjechać na zagraniczny kontrakt do jednego z krajów arabskich. Jechać miał z nim również Stefan Żywotko, pracujący w Pogoni w latach 1965-70.
- Ryba był wściekły, że reprezentacja nie przywiozła złotego medalu i zgodę na nasz wyjazd wycofał - mówi Stena Żywotko. - Dopiero później Górski zawędrował do Aten i tam osiągał sukcesy z miejscowym Panathinaikosem. Ja natomiast wylądowałem na kontrakcie w Algierii i też nie żałowałem.
Generał Ryba
Marian Ryba był wtedy wiceprezesem, ale przede wszystkim wysoko postawionym generałem w państwie socjalistycznym i narazić się jemu było wielkim ryzykiem.
Igrzyska w Montrealu charakteryzowały się wzmożonymi środkami bezpieczeństwa. Starsi sportowcy, a także dziennikarze nie przyzwyczajeni wcześniej do takich obostrzeń byli mocno zdziwieni i zdegustowani.
- W wiosce olimpijskiej były trzy strefy - wspomina Wawrowski. - Do pierwszej mieli prawo wejść kibice, do drugiej dziennikarze, a w trzeciej mogli przebywać jedynie sportowcy i członkowie ekip olimpijskich. Mogliśmy wychodzić do miasta, ale przy powrocie rewidowali nas dokładnie i bez wyjątków. Gdy jechaliśmy autokarem na trening, lub mecz, pierwsze i ostatnie miejsce zawsze zarezerwowane były dla policjantów. W wiosce olimpijskiej na każdym piętrze spotykaliśmy parę policjantów. Druty kolczaste, wysokie mury, latające helikoptery, to był widok, do którego musieliśmy się wszyscy przyzwyczaić. ©℗ Wojciech Parada