Rozmowa z Piotrem Liskiem – rekordzistą Polski w skoku o tyczce
Styczniowa wygrana szczecińskiego tyczkarza Piotra Liska w mityngu w Cottbus pozwoliła Polakowi triumfować w plebiscycie European Athletics na najlepszego lekkoatletę miesiąca. Szczecinianin uzyskał w zawodach wynik 5,92, poprawiając rekord Polski i uzyskując najlepszy tegoroczny wynik na świecie.
Tyczkarz OSOT-u Szczecin zyskał największe poparcie w internetowym głosowaniu kibiców, które odbywało się na łamach mediów społecznościowych European Athletics. Przypomnijmy, że Piotr Lisek w minioną sobotę w Poczdamie uzyskał fenomenalny wynik 6.00 po raz kolejny poprawiając rekord Polski, ale działo się to już w kolejnym miesiącu – lutym.
– Minęły dwa dni po rekordowym skoku na 6 metrów. Jest pan nie tylko pierwszym Polakiem, któremu się to udało, ale w ostatnich 15 latach tylko dwóch europejskich tyczkarzy uzyskało taki wynik w hali. Pan oraz Francuz Renaud Lavillenie, do którego należy także rekord świata (6,14). Jak się pan czuje?
– Nie wierzyłem, że mi się udało. Złapałem się za głowę, patrzyłem na poprzeczkę i nie mogłem zrozumieć, jak to się stało, że nie spadła. Zazwyczaj pamiętam swoje skoki, ale teraz nie wiem, co tam się działo na górze. Nie docierało do mnie, że to zrobiłem. Ale teraz po dwóch dniach staram się wrócić na ziemię i do normalności. Nie można ciągle tkwić w euforii, bo wtedy człowiek się rozleniwia, a do tego nie mogę dopuścić.
– Dzień później startował pan we Francji w Clermont-Ferrand, w mityngu organizowanym przez Lavillenie. To było w planach?
– Absolutnie nie. Renaud mnie namówił, żeby przylecieć, załatwił bilet lotniczy i mnie przekonał. My tyczkarze jesteśmy jedną wielką rodziną, nie ma w nas zawiści, każdy z nas walczy indywidualnie z wysokością, a nie rywalami. Głupio mi było odmówić. Ale po raz pierwszy w życiu skakałem dwa dni z rzędu. To kosztuje mnóstwo energii i nawet na treningach nie skaczę dzień po dniu. To było mało profesjonalne z mojej strony, bo groziło nawet kontuzją. Po tak emocjonującym dniu nie spałem praktycznie całą noc, a prosto z samolotu pojechałem praktycznie do hali.
– Jest pan brązowym medalistą mistrzostw świata – w hali i na stadionie. Radość z udanego skoku na 6 metrów jest większa od zdobycia medalu takiej imprezy?
– To dwie inne sprawy. Na mistrzostwa – czy to Europy, czy świata, przygotowuje się szczyt formy. Konkurs się zazwyczaj ciągnie, czasami trzeba także pomyśleć taktycznie – odpuścić jakąś wysokość, zagrać va banque. Na mityngach jest inaczej. Tam jest jeden wystrzał, uda się lub nie. To zupełnie inne emocje. Poza tym też otoczenie jest inne. Skakałem teraz w centrum handlowym, gdzie była niesamowita wrzawa, kibice są na wyciągnięcie ręki. Wyszedł niespodziewany, jednorazowy wystrzał.
– Co pan zmienił z trenerem Marcinem Szczepańskim, że udało się przekroczyć magiczną granicę 6 metrów?
– Często słyszę to pytanie i jeszcze ludzie mnie pytają, czy przeszedłem na dietę, więc może od razu powiem, że nie. Nadal jestem najcięższym tyczkarzem świata (śmiech). A wracając do tego, co zmieniliśmy. Niewiele. Marcin jest nie tylko moim trenerem, ale także przyjacielem, a to bardzo ważne. Wydaje mi się jednak, że najważniejsze jest, iż ma wykształcenie fizjoterapeutyczne. Dla niego trening jest ważny, ale nie najważniejszy. Jak mnie coś boli, to odpuszczamy i od razu się mną zajmuje. Tego wcześniej nie było.
– 25 stycznia odebrał pan absolutny rekord Polski Pawłowi Wojciechowskiemu. W Cottbus uzyskał pan 5,92, teraz 6,00. Dostał pan już od niego gratulacje?
– Tak, żyjemy w bardzo dobrych relacjach, a co chyba najważniejsze – napędzamy się nawzajem. Wydaje mi się, że Paweł teraz dostał sporego kopniaka do pracy.
– Jakie sobie pan cele stawia na najbliższe miesiące?
– Najważniejsze są sierpniowe mistrzostwa świata. Zresztą starty w hali wyszły bardzo spontanicznie. Proszę mnie jednak nie pytać, czy chcę wywalczyć złoto w Londynie, bo ja naprawdę na to nie patrzę. Skupiam się na tym, by robić swoje, a nie na zdobywaniu „blach”. Chcę by Piotr Lisek był kojarzony z dobrą marką, a do tego muszę ustabilizować formę na poziomie 5,80 metra. Wiem, że to może nie dać medalu MŚ, ale może właśnie w Londynie trafi się znowu taki wystrzał jak w Poczdamie…
– Teraz wszyscy będą czekać na kolejne 6-metrowe, a może nawet wyższe, skoki.
– Oj… Proszę mi wierzyć, że 6 metrów to jest kosmos, a co dopiero powyżej… Nie chcę o tym w ogóle myśleć. Kibice muszą jednak wiedzieć, że przyjdzie też obniżka formy. Mam jeszcze przed sobą starty w Berlinie, Łodzi, mistrzostwach Polski i Europy, ale muszę znaleźć także czas na cięższe treningi, dlatego może się zdarzyć tak, że nie będę ciągle tak wysoko skakać.
– Zmieniał pan teraz tyczki, skacze pan już na najtwardszych?
– Nie, nie zmieniałem. Po prostu dojrzałem do takich wysokości. Skaczę już na tak twardych tyczkach, że rzadko kto na świecie takich używa. Ale mam jeszcze twardsze. Czekają na swój czas.
– Zawieszał pan sobie już na treningu poprzeczkę czy gumę na wysokości 6 metrów?
– Nie, nigdy. 25 stycznia w Cottbus po raz pierwszy w życiu atakowałem 6 metrów. W Poczdamie zrobiłem to po raz drugi i się udało.
Rozmawiała Marta PIETREWICZ