26 kwietnia 1986 roku, czyli równo 34 lata temu z uszkodzonego reaktora w Czernobylu na Ukrainie wydobyła się radioaktywna chmura, która rozprzestrzeniła się nad Europą. Niespełna dwa tygodnie później w Kijowie miała się rozpocząć kolejna edycja kolarskiego Wyścigu Pokoju.
Nikt rozsądny i odpowiedzialny nie dopuściłby dziś do rozpoczęcia imprezy, ale w tamtym czasie żyliśmy w zupełnie innej rzeczywistości. Informacja, która obiegła całą Europę stała się tematem tabu w ówczesnym ZSRR i krajach bloku socjalistycznego. Zawodnicy wystartowali kilkanaście dni po katastrofie w Czernobylu. Mieli udowodnić światu, że była to drobna awaria.
Trybuna Ludu - partyjny organ prasowy donosił:
„Na starcie XXXIX Wyścigu Pokoju nie stanęły mimo wcześniejszych zgłoszeń kolarskie reprezentacje Belgii, Holandii, RFN, Jugosławii, Rumunii, Szwajcarii, USA, Wielkiej Brytanii i Włoch. Na decyzji większości z nich zaważyła prowadzona z wielkim rozgłosem przez zachodnie ośrodki propagandowe kampania wokół awarii w elektrowni w Czernobylu”.
Sowiecka propaganda
Tyle sowiecka propaganda, do której musieli dostosować się polscy kolarze. Przed rozpoczęciem wyścigu przebywali na zgrupowaniu we Wrocławiu. Atmosfera w drużynie nie była najlepsza.
Poprzedni - 1985 rok był znakomity. Leszek Piasecki w cuglach wygrał klasyfikację generalną, a na drugim miejscu uplasował się Andrzej Mierzejewski. Ten pierwszy został mistrzem świata amatorów i przeszedł na zawodowstwo. Liderem drużyny miał zostać ten drugi, ale ostatecznie nie znalazł się w reprezentacji z uwagi na kłopoty zdrowotne.
- Awaria w Czernobylu nie zaważyła na jego nieobecności w reprezentacji. Takie było przynajmniej oficjalne stanowisko - mówi po latach Sławomir Krawczyk, wtedy jeden z naszych reprezentantów (spokrewniony z Bogusławem Mamińskim - wicemistrzem świata w biegu na 3 km. z przeszkodami), który wcześniej reprezentował kluby z naszego regionu - Nasiennika Gryfice i Pomorzanin Nowogard.
Radość i strach
W roku 1986 Krawczyk był zawodnikiem Legii Warszawa, a radość z uzyskania powołania na niezwykle prestiżową kolarską imprezę zbiegła się ze strachem, jaki towarzyszył kolarzom niemal w przeddzień zawodów.
- We Wrocławiu trenowaliśmy razem z kolarzami amerykańskimi - wspomina Krawczyk. - Pewnego dnia wszyscy w popłochu zaczęli się pakować. Pytaliśmy się ich, co się stało, a oni na to, że wybuchła jakaś bomba atomowa i wracają do kraju.
Byliśmy przerażeni i zdezorientowani. Informacja była niewiarygodna, ale coraz więcej wskazywało na to, że wiele w niej prawdy. Amerykanie nawet wszystkiego nie spakowali.
Oczywiście bomba nie wybuchła, ale awaria nie była mała, o czym przekonaliśmy się znacznie później. Z kolarskiej imprezy wycofały się niemal wszystkie kraje zachodnie. Przeważnie w kolorowym peletonie ścigało się ponad 200 kolarzy, a w roku 1986 było ich zaledwie 64.
Kadłubowa impreza
To była kadłubowa impreza, którą trzeba było odwołać. Decydentom zabrakło jednak wyobraźni i odwagi. ZSRR dopiero po raz drugi współorganizował Wyścig Pokoju, czym nieco zepsuł wyjątkowość tej imprezy. Po roku 1986 powrócono do starej, wypróbowanej formuły, by kolarze ścigali się w trzech sąsiadujących krajach: Polsce, NRD i Czechosłowacji.
- W Kijowie były aż cztery etapy - wspomina Krawczyk. - Cały czas odczuwaliśmy, że dzieje się coś wyjątkowego. Dochodziły do nas informacje, że na dworcu dzieją się dantejskie sceny. Wszyscy chcieli opuszczać Kijów. Spotkaliśmy jednego Polaka mieszkającego w Kijowie. Skarżył się, że zabrano mu paszport. Był przerażony. Na trasie było mnóstwo kibiców, ale brakowało dzieci. Chyba je wywieziono z miasta.
Pod dyktando Ludwiga
Wyścig od strony sportowej przebiegał pod wyraźne dyktando jednego kolarza - Olafa Ludwiga z NRD. Polacy wypadli słabo. Najlepszy - Marek Szerszyński w łącznej klasyfikacji uplasował się na 14 miejscu. Drużynowo Polska zajęła 5 miejsce, ustępując nie tylko najsilniejszym przez całe lata reprezentacjom ZSRR, Czechosłowacji i NRD, ale także Bułgarii. Jak na zaledwie 11 ekip, wśród których były również takie, jak: Syria, Mongolia i Kuba, to wynik bardzo zły.
- Przed wyścigiem czuliśmy się bardzo mocni - wspomina Krawczyk. - Ja byłem w dobrej formie, ale nie tylko ja. Również Bartkowiak i Jaskuła. Ten ostatni wygrał prestiżowe zawody Settimana Bergamasca we Włoszech, ale jego prawdziwe sukcesy dopiero miały nadejść.
Nie wytrzymali presji
Zdaniem trenera reprezentacji, Ryszarda Szurkowskiego zawodnicy nie wytrzymali presji psychicznej. Nie chcieli lecieć do Kijowa, bali się, a potem musieli jeszcze stawić czoła świetnie przygotowanym rywalom z NRD i ZSRR. Ludwig w roku 1986 był bezkonkurencyjny. Wygrał 7 z 15 etapów, ale pięć kolejnych miejsc zajęli już kolarze z ZSRR.
- Tam presja zawsze była duża - wspomina Krawczyk. - Szczególnie na etapach w Kijowie wychodzili z siebie, by wygrać. Nie udało im się, triumfowali tylko w wyścigu drużynowym.
W Kijowie w tamtych dniach było duszno i parno. Panowała słoneczna pogoda. Organizatorzy dokonali wielkich starań, by uczestnicy nie musieli myśleć o niedawnej katastrofie i jej ewentualnych skutkach.
- Na ulicach jeździły polewaczki, spłukujące ulice i chodniki. My mieszkaliśmy w eleganckich hotelach, do posiłków podawano kawior, szynkę i szampana. My oczywiście alkoholu nie piliśmy, ale już liczni dziennikarze z krajów socjalistycznych nie odmawiali sobie niczego.
Szczęście w nieszczęściu
Kolarze mieli nieco szczęścia w nieszczęściu. Radioaktywna chmura przeniosła się bardziej w stronę Skandynawii. Dzięki temu Kijów nie był aż tak bardzo skażony radioaktywnym pyłem. Nikt nie jest jednak w stanie przewidzieć, co stałoby się w sytuacji, gdyby skala napromieniowana była zdecydowanie wyższa.
Sławomir Krawczyk w trakcie wyścigu starał się już nie myśleć o konsekwencjach swojego pobytu w Kijowie. Bardziej przerażony był wcześniej, gdy odbywały się liczne rozmowy na najwyższym szczeblu państwowym.
- Ja reprezentowałem Legię Warszawa - klub wojskowy - wspomina Krawczyk. - Nie miałem wyboru. Gdybym odmówił wyjazdu, to otrzymałbym taki rozkaz. Były nawet takie sugestie, by do Kijowa wysłać kolarzy reprezentujących kluby wojskowe - z Legii i Floty Gdynia. Ostatecznie polecieliśmy rządowym samolotem, wypełnionym własną żywnością i napojami, by do minimum zredukować ryzyko napromieniowania. Były nawet groźby. Sugerowano, że w przypadku odmowy ucierpimy nie tylko my, ale również nasze rodziny. Zastosowano metodę strachu, która w stosunku do nas okazała się skuteczna.
Dawne wspomnienia
Gdy kolarze rozpoczęli ściganie ulicami Polski, NRD i Czechosłowacji, powróciły dawne wspomnienia. Niestety, forma polskich kolarzy była taka sama. Z każdym dniem gasła, a polscy kibice interesowali się wyścigiem coraz mniej.
- Liczyłem, że uda mi się dobrze wypaść w rodzinnych stronach, czyli w Szczecinie - wspomina Krawczyk. - Etap prowadził z Gorzowa i takie były założenia, by na krótko przed metą próbować ucieczki. Już będąc w mieście próbowałem się oderwać, ale nie przyniosło to zamierzonego efektu. Wygrałem tylko lotną premię w Choszcznie. Udało się rozprowadzić Zdzicha Wronę, który odniósł etapowe zwycięstwo.
To był ostatni etap rozgrywany ulicami miasta Szczecina w historii Wyścigu Pokoju. Ten jeszcze przez trzy lata trzymał w napięciu kibiców. Odkrył talent Joachima Halupczoka, ale historia edycji z roku 1986 położyła wielki cień na jego legendzie.
Upolityczniony wyścig
Ten wyścig zawsze był upolityczniony, ale nigdy nie przekraczano pewnych granic. Nikogo nie raziły napisy na wystawach sklepowych w Czechosłowacji: „Z Sovietskym Svazem na veczne czasy", a obecność na trybunie honorowej berlińskiej alei Karl Marx Stadt Allee Ericha Honeckera dodawały wyścigowi jeszcze większego kolorytu i typowej dla tamtych czasów leninowskiej propagandy sukcesu.
Impreza z roku 1986 wszystkie te granice przekroczyła. Bo tak jest zawsze, gdy w świadomy sposób ryzykuje się życie ludzi dla interesów klasy rządzącej. ©℗ Wojciech Parada