Rozmowa z Aleksandrem Dobą - podróżnikiem, kajakarzem
Kajakarz i podróżnik Aleksander Doba, który trzykrotnie pokonał Atlantyk, tym razem święta spędza w rodzinnym domu w Policach. W ostatnich latach nie była to norma. Kilka razy świętował w samotności na oceanie. Więcej mu się to nie zdarzy – zapewnił.
- Potrafi pan spędzać święta w domu. Nie nosi pana?
- Oczywiście, że bardzo czekam na święta i lubię je spędzać z rodziną. Choć parę razy się zdarzyło, że spędziłem je sam na oceanie, gdzieś daleko od domu i najbliższych. Nie było jednak wyjścia. Gdy planowałem podróż, musiałem wybierać takie okresy, by było jak najbezpieczniej. Nie mogłem powiedzieć sobie: "spędzę święta z rodziną, a potem dopiero popłynę". Tak się składa, że okres świąteczny jest tam najbezpieczniejszy. Zresztą pewnie nie tylko ja tak miałem. Nie wszyscy na świecie mogą spędzać święta w domu z rodziną.
- Jak się pan wówczas czuł. Czy to nie był taki moment kryzysu, gdy samotność szczególnie doskwierała?
- Zwykle było to już po kilku tygodniach podróży, więc byłem przyzwyczajony. W kabinie naklejałem sobie zdjęcie z choinką. Miałem telefon satelitarny, przez który mogłem się połączyć z rodziną, porozmawiać. Była to taka namiastka wspólnych świąt, ale jedyna, na jaką mogłem sobie w tamtych dniach pozwolić.
- Rozumiem, że o tradycyjnych dwunastu potrawach nie było mowy?
- Nie, ale także zadbałem o to, by posiłek był odświętny. Tego dnia, oprócz tradycyjnego, codziennego posiłku, pozwalałem sobie na podwójną porcję czekolady. Miałem też wino i mogłem wznieść toast za rodzinę i wszystkich dobrych ludzi na świecie.
- Chociaż może ryba tradycyjna była. Przecież ryb panu nie brakowało.
- Nie łowię ryb. Nie wędkuję. Jestem miłośnikiem ryb i nie robię im krzywdy. Ale oczywiście zdarzało się, że jakaś latająca ryba rozbiła się o mój kajak i zabiła. Bywało, że uderzyła we mnie. Wtedy oczywiście zjadłem taką rybę. Traktowałem takie przypadki jako urozmaicenie codziennego menu.
- Nikt inny, jak pan nie pasuje, bez specjalnej charakteryzacji, do roli Świętego Mikołaja. Wcielał się pan w niego w okresie świątecznym?
- 6 grudnia miałem kilka spotkań w różnych szkołach i owszem prowadziłem je w czapce Mikołaja. Ale mówiłem o moich wyprawach, podróżowaniu, kajakach. Prezentów nie rozdawałem.
- Ale pańskie wnuczki pewnie mówią, że dziadek wygląda jak Mikołaj...
- Od niedawna mam już trzy wnuczki. To jedyne dzieciaki na świecie, którym pozwalam targać moją brodę, by sprawdziły, czy jest prawdziwa.
- Ta broda pojawiła się na tych długich wyprawach. Bo tak wygodniej?
- Nie. Mam ją już od 40 lat. Przyrosła do mnie.
- Nim przepływał pan ocean, zdobywał tytuł akademickiego mistrza Polski w kajakarstwie górskim.
- Owszem. Gdy pierwszy raz wygrałem te mistrzostwa miałem 57 lat. Pobiłem chyba rekord starości mistrza. Wtedy zaskoczyłem swoich rywali. Gdy przejechałem tam rok później już się na mnie nastawiali. Tytuł jednak obroniłem. Odbierając medal jednak mówiłem do rywali: :Wielu z was jest lepszych ode mnie. To od was uczyłem się kajakarstwa górskiego. Tym razem byłem od was szybszy – nie lepszy". Największą frajdę jednak przyniosły mi tytuły drużynowego mistrza akademickich mistrzostw Polski, które zdobywałem w zespole z moimi synami. Wtedy duma mnie rozpierała.
- Charytatywnie udziela się pan od lat. Można było zlicytować wiosło z pierwszej podróży transatlantyckiej, "dobę z Dobą". Teraz przyszedł czas na kajak?
- To nie do końca tak. Po zakończeniu ostatniej podróży we wrześniu zadeklarowałem, że już więcej na Atlantyk się nie wybiorę. Dlatego planuję sprzedać kajak, by podreperować moje finanse
- To jedyna taka jednostka na świecie. Ile może kosztować?
- Kajak był zaprojektowany przeze mnie i stocznię, która specjalizuje się w budowie jachtów oceanicznych. Był robiony "na miarę". Ma siedem metrów długości, metr szerokości. Wyposażony jest w kabinę. Waży bez wyposażenia 350 kg. Podałem widełki, w których oferenci mogą się poruszać – cena wyjściowa to 0 zł, a górna milion – i tu nie podaję waluty.
- Nie żal się będzie panu rozstać z tym kajakiem?
- Pewnie, że żal, bo spędziłem w nim na ocenie w sumie ponad rok. Zawdzięczam mu życie, bo wytrzymał ekstremalne warunki. Dlatego chciałbym, aby był sprzedany komuś blisko blisko Polic czy Szczecina. Żebym mógł go odwiedzić od czasu do czasu. Pogłaskać, przytulić, zrobić sobie z nim zdjęcie.
- Jest pan pewny, że wytrzyma w obietnicy i już na żadną ekstremalną podróż się nie wybierze?
- Dałem słowo. Dotrzymam go. Z turystyki kajakowej jednak nie zrezygnuję do końca życia. Już 3 stycznia wybieram się na zimowy spływ na Brdzie.
Rozmawiał: Mariusz Rabenda
Fot. R. Stachnik