Zmarł Józef Piński, jeden z najwybitniejszych pięściarzy w historii polskiego boksu, pogromca słynnego Jerzego Kuleja, później znakomity szkoleniowiec, trenował między innym Ryszarda Czerwińskiego, olimpijczyka z Moskwy.
Jedynym polskim bokserem, który miał sposób na dwukrotnego mistrza olimpijskiego Jerzego Kuleja, był zawodnik Pogoni Szczecin Józef Piński - na przełomie lat 50. i 60. jeden z najlepszych polskich pięściarzy w wadze do 63,5 kg, mistrz Polski z roku 1960. Józef Piński miał starszego brata Jana. Obaj przyjechali do Szczecina w roku 1950 i mieli reprezentować Kolejarza w rozgrywkach ligowych.
- Przyjechałem do Szczecina jako 18-letni młokos - mówił nam w długim wywiadzie przed czterema laty Józef Piński. - Początkowo to mój starszy o dwa lata brat Jan był tym pięściarzem, który stawał się sławny i popularny. Dopiero później dogoniłem starszego brata popularnością i klasą sportową.
Boks w latach 50. był dyscypliną zarówno w Szczecinie, jak i w całym kraju niezwykle popularną. W roku 1953 odbyły się słynne mistrzostwa Europy w Warszawie, podczas których biało-czerwoni wywalczyli 5 złotych medali.
- Byłem wtedy zawodnikiem Zawiszy Bydgoszcz, odbywałem służbę wojskową, a mój brat akurat w roku 1953 był niepokonany - mówił J. Piński. - Sportową klasą nie ustępował najlepszym, ale w tamtych czasach przychylniejszym okiem patrzyło się na pięściarzy z klubów wojskowych i milicyjnych.
Chychła bliski porażki
Głównym rywalem Jana Pińskiego był Zygmunt Chychła - wtedy już postać legendarna, mistrz olimpijski z roku 1952 i mistrz Europy z roku 1951.
- Obaj zmierzyli się w bezpośrednim pojedynku i sędziowie orzekli remis. Brat wystąpił po kontuzji, miał rękę w gipsie, ale zdjął go na własną prośbę po tym, jak dowiedział się, że przyjdzie mu bić się z Chychłą. - wspominał Józef Piński.
W mistrzostwach Europy wystartował jednak Chychła. Polski mistrz olimpijski ponownie został mistrzem Europy, choć nie był w najwyższej formie. Zdaniem Józefa Pińskiego, jego brat miał takie same szanse na historyczny triumf w Warszawie.
- Wtedy o nominacjach nie zawsze decydowały względy sportowe - mówił Józef Piński. - My byliśmy wychowani w pewnej tradycji, pochodziliśmy z katolickiego domu, chodziliśmy do kościoła, a przed walką żegnaliśmy się w narożniku. W latach stalinizmu takie zachowanie było niedopuszczalne.
Wygrywał z najlepszymi
Józef Piński w swojej karierze miał na rozkładzie największych bokserskich tuzów. Wygrywał między innymi z trzema późniejszymi mistrzami olimpijskimi: Jerzym Kulejem, Marianem Kasprzykiem i Kazimierza Paździorem. Ten pierwszy miał z Józefem Pińskim ujemny bilans walk - dwie przegrał, jedną zremisował i tylko jedną wygrał.
- Z Kulejem przegrałem tylko raz, w finale mistrzostw Polski w Rzeszowie w roku 1962 - opowiadał z dumą J. Piński. - Prowadziłem wyraźnie na punkty, ale miałem rozcięty łuk brwiowy. Prawie nie widziałem na jedno oko, ale kontrolowałem pojedynek. Sędzia przerwał walkę na 10 sekund przed końcem i odesłał mnie do narożnika, bo podobno nie byłem w stanie kontynuować walki. Czułem się bardzo pokrzywdzony.
Kulej w swojej karierze miał tylko dwóch bokserów, z którymi sobie nie radził. Był to Piński i Gerhard Dieter z NRD. Największym sukcesem Józefa Pińskiego był tytuł mistrza Polski wywalczony w roku 1960. W roku igrzysk olimpijskich w Rzymie szczecinianin pokonał w półfinale wspomnianego Kuleja, a brązowym medalem musiał zadowolić się inny wielki mistrz, Marian Kasprzyk.
- W roku 1960 wygrywałem wszystko - kontynuował Józef Piński. - Byłem mistrzem Polski, wygrałem prestiżowy turniej "Trybuny Ludu", gdzie w finale pokonałem Kasprzyka, byłem niepokonany w lidze.
Kulej tylko statystował
W półfinale mistrzostw Polski Piński wygrał z Kulejem zdecydowanie. W każdej z rund sędziowie punktowali na korzyść szczecińskiego pięściarza dwoma punktami. Wszystko wskazywało na to, że obaj mogą się jeszcze spotkać w półfinale mistrzostw Polski w roku 1966. Kulej był już wtedy mistrzem olimpijskim, a Józef Piński sposobił się do zakończenia kariery.
- W ćwierćfinale walczyłem z Wojciechowskim z Gedanii Gdańsk - wspomina Piński. - Byłem od niego zdecydowanie lepszy, ale sędziowie uznali, że on był skuteczniejszy. Nigdy nie zapomnę, jak był speszony po tym werdykcie. Potem dowiedziałem się, że nie chciano dopuścić do mojej konfrontacji z Kulejem.
Na igrzyska w roku 1960 pojechał Marian Kasprzyk, który w Rzymie wywalczył brązowy medal.
- Podczas zgrupowania w Cetniewie przyjechała specjalna komisja, która miała w naszym wewnętrznym sparringu ocenić, który z nas bardziej zasługuje na wyjazd do Rzymu - tłumaczył J. Piński. - Kasprzyk był mańkutem, lubiłem i potrafiłem z takimi walczyć. W drugiej rundzie wyprowadziłem kontrę, po której w normalnej walce sędzia przerwałby zawody i ogłosiłby nokaut. Ostatecznie zdecydowano, że do Rzymu pojedzie Kasprzyk.
Piński zostaje
Dla legendy szczecińskiego boksu to nie była jedyna przykra niespodzianka. Reprezentantem Polski był przez 15 lat, ale nigdy nie został powołany do reprezentacji na prestiżowy turniej lub mecz międzypaństwowy.
- Kiedyś miałem boksować w meczu Węgry - Polska - wspominał J. Piński. - Na lotnisko przyszedł jakiś smutny pan w płaszczu i ogłosił, że Piński zostaje.
Józefowi Pińskiemu nie udało się zwyciężyć tylko jednego z wielkich pięściarzy. Był nim Leszek Drogosz - słynny „czarodziej ringu", który zawsze był lepszy od szczecińskiego „lisa ringu". Drogosz swój pierwszy sportowy sukces odniósł właśnie w Szczecinie. W roku 1950 w wieku 17 lat wywalczył tytuł mistrza Polski juniorów.
- Raz byłem bliski pokonania go - opowiadał Józef Piński. - To było w roku 1955, na dwa tygodnie przed mistrzostwami Europy w Berlinie Zachodnim. Walka była wyrównana, nerwowa, każdy z nas miał po dwa ostrzeżenia, ale to ja byłem stroną atakującą. Sędzia dał mi jednak trzecie ostrzeżenie i przegrałem przez dyskwalifikację.
Na drodze Drogosza
Potem dopiero okazało się, że walka miała dla Drogosza niebagatelne znaczenie. Gdyby ją przegrał, jego wyjazd na mistrzostwa Europy stanąłby pod dużym znakiem zapytania, a był już przecież mistrzem Europy, miał bronić tytułu i zdecydowano trochę pokrętną drogą, że tak się stanie.
- W Berlinie wygrywał wszystkie walki w cuglach - wspominał J. Piński. - Żaden z zagranicznych pięściarzy nie sprawił mu tyle kłopotów, co ja podczas ligowego meczu Pogoni z Legią.
Szczecińska publiczność uwielbiała styl walki preferowany przez braci Pińskich.
- Hala przy ul. Narutowicza zawsze pękała w szwach - kontynuował J. Piński. - Kibice wdzierali się na okna i z zewnątrz chcieli zobaczyć choć cokolwiek. Nie wiem, jak oni to robili. My, przedzierając się z szatni na ring, musieliśmy się przeciskać przez gęsty tłum. Nie można było szpilki wetknąć.
Ikony Pogoni
Obaj walczyli inaczej, choć byli braćmi. Józef był zawodnikiem dobrze wyszkolonym technicznie, a Jan dysponował ciężkim ciosem, rozkręcał się powoli i był bardzo dynamiczny. Obaj w drugiej połowie lat 50. byli "standardowymi" postaciami szczecińskiej drużyny. W zależności od potrzeb występowali w różnych kategoriach wagowych.
- Kiedyś trener Jagodziński kazał mi walczyć o dwie kategorie wyżej - mówił J. Piński. - Było to w meczu z Legią Warszawa. Boksowałem z dobrym pięściarzem Sobieskim, reprezentantem Polski, mierzącym może ze dwa metry. Ograłem go sprytem i szybkością. Publiczność szalała ze szczęścia.
Józef Piński na czas służby wojskowej musiał reprezentować przez dwa sezony Zawiszę Bydgoszcz. Wciąż związany był jednak ze Szczecinem i swoim trenerem Tadeuszem Jagodzińskim, który był w rodzinie Pińskich kimś więcej niż tylko szkoleniowcem. Przez długie lata traktowany tam był jak bliski członek rodziny.
- Przed meczem Pogoni z Zawiszą ojciec ukradkiem wyrzucał przez okno z hotelu kartkę z nazwiskami bokserów przypisanymi do poszczególnych kategorii. Jego lojalność względem Pogoni była zatem wielka. Strach pomyśleć, co stałoby się, gdyby owa kartka trafiła w niepowołane ręce. Zawisza był klubem wojskowych, ojciec żołnierzem na służbie, więc ryzyko było spore - dodaje Sławomir Piński, syn Józefa, który swoją miłość przelał na golfa.
Był jeszcze Franek
Nigdy nie było rozmów przy wspólnym stole Pińskich, który z braci był lepszy - Jan czy Józef. Obaj mieli jeszcze kilku braci i żartem śmiano się, że boks i bijatyka to dwie różne sprawy, a w tej drugiej najlepszy w rodzinie był inny z braci - Franek.
Józef Piński karierę sportową zakończył w wieku 35 lat. Został trenerem i miał znaczy wpływ na rozwój kariery takich pięściarzy, jak Krzysztof Pierwieniecki czy Ryszard Czerwiński. Obaj zostali olimpijczykami i dane im było przeżyć to, co zabrano ich trenerowi.
- W latach 50. i 60. Szczecin nie był miastem dobrze postrzeganym w Polsce - uważał J. Piński. - Dziś mówi się dużo o nietolerancji, dyskryminacji, ale ci, co opowiadają takie rzeczy, nie wiedzą, w jakich czasach żyło się przeszło pół wieku temu. Polskim boksem kierował wysoko postawiony funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa, niemal każdy zawodnik reprezentujący barwy klubu milicyjnego lub wojskowego był kaperowany i namawiany do współpracy z UB. Ja podczas zgrupowań w Cetniewie zawsze chodziłem do kościoła do Władysławowa, ale treningów nigdy nie zaniedbywałem. Roman Morawski i mój brat Jan niemal uciekli z Gwardii Warszawa, bo nie chcieli reprezentować klubu milicyjnego. Ja przez cztery miesiące w roku przebywałem na zgrupowaniach, ale cały czas pracowałem w Zarządzie Portu.
Pogrzeb Józefa Pińskiego odbędzie się w środę o godzinie 12. Uroczystości pogrzebowe odbędą się na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie. ©℗ Wojciech Parada