Rozmowa z prof. Kazimierzem Ciechanowskim, kierownikiem Kliniki Nefrologii, Transplantologii i Chorób Wewnętrznych Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie
– Jaki był początek kliniki?
– Jesteśmy najmłodszą kliniką nefrologii w Polsce, ponieważ PAM był przez 26 lat jedyną uczelnią medyczną bez nefrologii. Akademicka nefrologia w Szczecinie powstała w 1999 roku. Jestem pierwszym kierownikiem kliniki nefrologii oraz pierwszym konsultantem wojewódzkim w tej dziedzinie.
– Z jakiego punktu startowaliście, gdzie jesteście teraz?
– W 1996 roku, gdy pełniłem funkcję dziekana Wydziału Lekarskiego, ówczesny rektor, śp. prof. Krzysztof Marlicz wrócił kiedyś z konferencji rektorów, na której utwierdził się, że jesteśmy jedyną uczelnią medyczną bez nefrologii. Budynek, w którym teraz się znajdujemy, miał być przeznaczony na dermatologię. Ówczesny dyrektor szpitala, dr Jerzy Romanowski powiedział, że jego chore serce nie przeżyje, jeżeli na tych dwóch piętrach miałaby być klinika dermatologii, która przecież zawsze będzie deficytowa i nie ma żadnych perspektyw. Można powiedzieć, że razem z dr. Romanowskim zaczęliśmy knuć. W tym czasie prof. Marlicz opowiadał, jak zadzwonił do prof. Rutkowskiego, konsultanta krajowego w nefrologii – później uhonorowanego doktoratem honoris causa PUM – z pytaniem, dlaczego my nie mamy nefrologii. Prof. Rutkowski odpowiedział: „To ja panu powinienem zadać to pytanie”. Dodał jednocześnie, że są ministerialne środki na rozwój dializowania, ale prof. Marlicz musi zaproponować budynek oraz człowieka. W poniedziałek dostałem od rektora propozycję. A już w czwartek rozmawiałem z prof. Czekalskim – wybitnym nefrologiem – o tym, że chcę się u niego specjalizować. Trzeba było zmontować zespół. Zostali mi przydzieleni trzej młodzi lekarze, nazywani wtedy „pampersami”. Nikt nie wierzył, że nefrologia powstanie, więc wychodzono z założenia, że jak ci młodzi się zmarnują, to nikomu nie będzie ich żal. Ci młodzi ludzie to prof. Leszek Domański, obecnie dziekan Wydziału Lekarskiego, prof. Jacek Różański oraz prof. Marek Myślak, ordynator oddziału nefrologii. Jak widać – jednak się nie zmarnowali.
– Skąd taki sceptycyzm wobec nefrologii?
– Uchodziła za beznadziejną dyscyplinę. Przez długi czas choroba nerek była jak wyrok. Jeszcze w latach 80. osoby po czterdziestce nie miały szans na leczenie dializami.
– Ale to się zmieniło.
– Bardzo się zmieniło. Rozpoczynaliśmy od kontraktu na 2 miliony złotych – na całą naszą klinikę. Teraz obracamy kwotą ok. 20 milionów złotych rocznie. Hospitalizujemy 3 tysiące pacjentów rocznie na 43 łóżkach – nasza klinika jest najwydajniejsza w Polsce. W poradni mamy zarejestrowanych prawie 4 tysiące pacjentów, prawie 500 w poradni transplantacyjnej. Wykonujemy 13 tysięcy dializ rocznie. Mamy najbardziej obciążoną stację dializ w Polsce. Ponadto mamy pełny profil nefrologiczny, a także najlepsze wyniki organizacyjne i ekonomiczne wśród wszystkich klinik i oddziałów nefrologicznych w całym kraju.
– Co decyduje o sukcesie?
– Praca zespołowa jest kluczem do sukcesu! Ważne są zaufanie, wiara, motywacja. Zawsze traktowałem siebie jako grającego trenera, kogoś, kto jest i na boisku, i w szatni. Ludzie wierzyli, że mogą coś osiągnąć – i osiągnęli. Gdy byłem jeszcze sam, to aby rekrutować kadry, dałem ogłoszenie, że przyjmę chętnych na studia doktoranckie, gwarantując im, że w trzy lata będą mieli doktorat, zaawansowaną specjalizację z chorób wewnętrznych i będą wdrożeni w dializoterapię. Starsi koledzy śmiali się z tych ogłoszeń, uważali, że to niemożliwe. Tymczasem z kandydatów, którzy odpowiedzieli na to ogłoszenie, pięć osób zrobiło już habilitację, do tego habilitację zrobiły jeszcze trzy osoby, które nie zajmują się nefrologią. Ja sam byłem promotorem 27 doktoratów.
– Ile osób tworzy pana zespół?
– Szesnastu lekarzy w stałym zespole plus rezydenci (doktoranci). 12 osób ma specjalizację z chorób wewnętrznych, nefrologii i transplantologii klinicznej, a 2 również z diabetologii. Ponadto 4 osoby robią specjalizację z medycyny sportowej – jestem wśród nich.
– Dlaczego medycyna sportowa?
– Wychodzimy z założenia, że ci, którzy chcą dbać o zdrowie innych, sami powinni być zdrowi. Chcemy ruszyć z programem dla tych, którzy u nas studiują: „Masz dbać o zdrowie innych – zadbaj o własne”. Zaczniemy od Wydziału Lekarskiego. Osoby, które się tu dostały, zostały sprawdzone pod względem intelektualnym. Natomiast nie są sprawdzone pod względem fizycznym, choćby pod względem zwykłej wydolności. Na kierunkach lekarskich nawet do 40 proc. osób miało zwolnienia z wuefu, żeby przez niego nie psuć sobie średniej! Żeby społeczeństwo było zdrowe, lekarze muszą być zdrowi.
– Palącego papierosa za papierosem doktora Religi to by pan nie zaakceptował…
– To był straszny przykład. W tym samym czasie, gdy pracował Religa, w Krakowie funkcjonował prof. Dziatkowiak, który dawał ogłoszenia, że palących nie operuje. Były na niego naciski z samego Komitetu Centralnego, że trzeba kogoś operować, bo to towarzysz. Odpowiadał, że nawet legitymacja partyjna nie chroni przed szkodliwością palenia.
– Wróćmy do chorób nerek. Jak wyglądają statystyki?
– Gdy budowaliśmy w Szczecinie akademicką nefrologię, w Polsce było dializowanych 115 osób na milion mieszkańców, obecnie jest dializowanych 540. Ukraina startowała z takiego samego poziomu w latach 90. – i na nim pozostała. Gdy powstawaliśmy, dostępność do dializ w naszym województwie była na poziomie 45 proc. średniej krajowej, obecnie mamy ją na poziomie 108 proc.
– Jacy pacjenci trafiają do pana kliniki?
– Starsi, coraz starsi. Często z innymi chorobami. Prawie jedna czwarta ma cukrzycę. Cieszymy się, że jest coraz mniej tzw. spadochroniarzy – to znaczy takich pacjentów, którzy nigdy nie byli leczeni, którzy pojawili się już w ciężkim stanie, z koniecznością natychmiastowych dializ. Ich liczba spada dzięki lepszej opiece nefrologicznej, dzięki temu, że są szybciej wyławiani.
– Co zrobić, żeby nie zachorować?
– Nerki chorują podstępnie, ich choroba długo nie daje objawów. Natomiast są dwa proste badania: badanie ogólne moczu oraz kreatyniny we krwi. Każde z nich kosztuje pięć złotych i dużo daje – pozwala wcześniej wykryć chorobę i wcześnie ją leczyć. Oczywiście bardzo ważna jest profilaktyka. Nie powinniśmy dopuszczać do odwodnienia, w miarę możliwości powinniśmy unikać infekcji oraz przyjmowania leków, które nie są obojętne, leków przeciwbólowych na przykład.
– Ważny jest też sport…
– Widzimy potrzebę masowego sportu, sportu amatorskiego. Wszelkie treningi są zdrowe. Pozwalają na dłuższe zachowanie sprawności, dzięki nim lepiej radzimy sobie sami ze sobą w codziennych sytuacjach życiowych. Sport amatorski – z reguły niewymagający wielkich środków, jak w przypadku biegania, marszów – daje największe efekty w regulacji ciśnienia, masy ciała, zapobieganiu zaburzeniom lipidowym czy nawet w profilaktyce cukrzycy typu drugiego. Zapomnieliśmy o fizjologii, niestety. A najszczęśliwszą epoką w historii ludzkości była epoka łowiecko-zbieracza. Mężczyźni przechodzili wtedy ok. 57 kilometrów w ciągu tygodnia, kobiety w granicach 45. Ta praca zajmowała 2-3 godzinny dziennie mężczyznom, kobietom – 4,5. W tym czasie osiągali wszystko, czego potrzebowali.
– Biega pan maratony. Od kiedy?
– Od ośmiu lat. Zacząłem biegać po pięćdziesiątce. Impulsem było świąteczne spotkanie, na którym mój syn i szwagier rozmawiali o swoich wynikach; przyłączyłem się do rozmowy, powiedziałem, że jak potrenuję, to 10 kilometrów przebiegnę w 45 minut. Wzbudziło to oczywiście powszechną wesołość. Rozmowa odbyła się w czasie Bożego Narodzenia, w czerwcu wziąłem udział w biegu o błękitną wstęgę w Stargardzie – przebiegłem 10 kilometrów w 42 minuty z kawałkiem. Uwierzyłem, że mogę, i wtedy wszystko zaczęło się na poważnie.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Alan Sasinowski
Fot. Robert Stachnik