Rozmowa z Maurycym Gomulickim, autorem „Frygi"
- Pamięta pan kiedy pojawiła się propozycja, by zrobić tu „Frygę”?
- Jakiś rok temu. Od razu się zgodziłem, bo Szczecin znam i lubię. Pierwszy raz byłem tu kilkanaście lat temu, na zaproszenie dyrektora muzeum, pokazywałem cykl swoich erotycznych grafik. Dużo podróżuję, ale po głodzie zwiedzania Europy czy egzotycznych krajów, po wielu latach mieszkania w Meksyku, Polska zrobiła się dla mnie szalenie atrakcyjna i chętnie realizuję tu swoje projekty. To nie są tylko instalacje przestrzenne – robię kolaże, fotografie, animacje, grafiki cyfrowe. Instalacje jednak są szczególne: z jednej strony trudne, z drugiej prawdziwe, wymagające konfrontacji z realnym światem. Czasem nieprostej, tak jak tutaj.
- Kiedy usłyszał pan, że „Fryga" stanie na placu Zamenhofa...
- ...musiałem zobaczyć zdjęcia. Później pojechałem obejrzeć to miejsce. Była to dla mnie dziwna propozycja, bo najbardziej lubię przestrzenie typu „miejska dzikość”. To takie miejsca pomiędzy, romantyczne zakamarki, w które jedni idą na całusy, a inni wypić wino. Niestety, rzadko się zdarza, by władze miejskie wyrażały zgodę na stawianie tam rzeźb, ze względu na wandalizm i brak dotarcia do szerokich mas. Jest to dla mnie zrozumiałe. Szczecin ma ciekawą architekturę, plac Zamenhofa to nie jest ta najczystsza secesja w swojej strzelistej formie, tylko taka trochę złuszczona, jeszcze nieodnowiona. Wyobrażałem sobie, że moja praca może się wydać kontrowersyjnym zgrzytem w kontekście staromiejskości, chociaż uważam, że takie rozwiązania się sprawdzają.
- A dlaczego akurat taki kształt? Zarzuca się mu, że nic sobą nie wyraża.
- To jest moja trzecia rzeźba nawiązująca kształtem do figury szachowej, tralki pałacowej czy azjatyckiej stupy. Pociąga mnie w tej rodzinie form pewien rodzaj abstrakcyjnej zmysłowości. One są kobiece, przyjazne, kuszące do tego, by popłynąć po nich dłonią, pogłaskać. Zmysłowość to nie jest kategoria 1:1 erotyczna. Zmysłowość to coś więcej. Uznałem, że do szczecińskiej secesji, te gięte, zmysłowe linie będą bardzo pasować. Mówiłem to już: nie jestem panem od historii, czy nauk politycznych – ja jestem panem od przyjemności. Mam do tego inklinacje, predyspozycje, jest na tym polu wakat, bo wszyscy zajmują się martyrologią i konfliktami, więc powinien być też ktoś, kto w naszym szarym i melancholijnym świecie promuje coś odmiennego. Robiłem już pomnik radości życia, czyli różowy neon w Warszawie, dlatego pomyślałem, że tu sobie zrobię pomnik zabawy. Odwołałem się do czegoś, co powinno być zrozumiałe dla wszystkich, czyli dziecinnej zabawki. Fryga to przecież inaczej bączek. Chciałem przypomnieć to doświadczenie, związane z dziecinną zabawą, gdy byliśmy maluchami, wpatrywaliśmy się w takie kręcące się bączki, byliśmy szczęśliwi, zachwyceni. Mnie interesuje właśnie zachwyt, banał, rzeczy proste, komunikatywne. „Fryga" też wydawała mi się właśnie taka.
- Czyli ta fala agresji i bezinteresownej niechęci pana zaskoczyła? Nie spodziewał się pan zarzutów, że „Fryga" się nie komponuje, niszczy klimat, że jest za droga?
- Większość z zarzutów była bardziej dosłowna...
- Nie będziemy schodzić poniżej pewnego poziomu.
- Nie, nie spodziewałem się. Mam na koncie kilkanaście realizacji w przestrzeni publicznej, nigdy nie spotkałem się z takim hejtem. Może błąd nastąpił na poziomie pierwszych medialnych przekazów? Przesączyły się na przykład pierwsze, wewnętrzne symulacje, które nie były pomyślane jako wizualizacje.
- Dostaliśmy je z 13 Muz.
- Bez mojej wiedzy. Gdybym był świadomy, że mają one trafić do ludzi, to zostałyby przygotowane lepiej. Niemal od razu pojawiło się też hasło o 200 tysiącach złotych. Uznano, że przyjeżdża jakiś cwaniaczek i kosi całą tę kasę. Chciałbym to wyprostować: moje honorarium to 15 procent tej kwoty. Tak, jest przyzwoite, ale na pewno nie zawyżone. To jest moja praca, tak jak pracą kogoś innego jest bycie operatorem dźwigu. Robię taki projekt jeden, góra dwa w roku. Część z tych 200 tysięcy pochłonęła produkcja – trzeba wykonać formy, odlać je, tu jest keramzyt, beton mineralny, polimerobeton, żywice, tlenki glinu, pigmenty. Szlifowanie, polerowanie – nad tym wszystkim pracował 9-osobowy zespół technologów z Krakowa, którzy wygrali konkurs na wykonanie „Frygi”. Sporo pieniędzy, może nawet połowa, została w Szczecinie: wykonawcy, konstruktorzy, architekci, cały montaż. Lubię montaż, to magiczny moment, gdy widzisz, ze twój projekt nabiera realnych kształtów. Tymczasem tu, poza sympatycznymi gestami i ciepłymi słowami, trafiła się też w nocy grupa pijanych, młodych mężczyzn, która zmieszała nas z błotem. Mam 47 lat, nie mam ani wątpliwości co do sensu mojej pracy, ani mojej uczciwości i nie czuję się ekstra kiedy mi ktoś mówi, że jestem ku..ą.
- Pierwsi zawsze mają najtrudniej, a „Fryga” przecież rozpoczyna cykl miejskich instalacji. Uważa pan, że to dobry trend? Że place i ulice stanowią dobre tło dla sztuki?
- Nie lubię mechanicznego zagospodarowania przestrzeni miejskiej, w rodzaju przypinania czegoś na płotach parków. Park to park, niekoniecznie trzeba tam ładować treści artystyczne i edukacyjne. Uwielbiam np. szczeciński Ogród Różany, ale uważam, że niekoniecznie powinny tam stać stojaki z obrazami. Rzeczy powinny być tym, czy są. Jak masz tysiące róż, to już i tak masz się w czym zanurzyć. Nie potrzebujesz wartości dodatkowych w rodzaju lodów czy dyfuzji sztuki. Natomiast sztuka w przestrzeni publicznej - jak najbardziej tak. Ludzie się boją sztuki współczesnej, istnieje mit jej hermetyczności. Tymczasem sztuka jest różna: mądra, głupia, przystępna, pretensjonalna, autentyczna. Jeśli coś jest trudne, to trzeba tego spróbować. Nie umiesz tańczyć? To zacznij. Na początku będziesz deptał partnerce po nogach, ale potem poczujesz rytm. I tak jest ze wszystkim, także ze sztuką w przestrzeni miasta.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Katarzyna STRÓŻYK
Fot. Dariusz GORAJSKI