Ubiegłotygodniowa premiera „Tannhäusera” Richarda Wagnera w Operze na Zamku to jedno z ważniejszych wydarzeń przynajmniej sezonu artystycznego w Szczecinie. Był to po „Lohengrinie” drugi Wagner przygotowany przez Theater Vorpommern (Teatr Pomorza Przedniego) z Greifswaldu we współpracy ze sceną szczecińską. Czy będą kolejne?
Greifswaldzko-szczeciński „Tannhäuser” to rzecz o miłości, twórczości i wolności, wartościach wzajem ze sobą powiązanych, w istocie tragicznych, bo łączących w sobie krańcowo różne siły, wyzwalające skrajne uczucia i emocje, rozpięte między tym co dobre a co złe.
Opera Wagnera, opierająca się na średniowiecznych legendach i przekazach, mówi o miłości zmysłowej i duchowej; pierwszą opiewa Tannhäuser, głosząc chwałę świata rozkoszy, jakich zaznaje z Wenus, drugą – Wolfram von Eschenbach, dla którego ideałem jest miłość dworska (duchowa) do Elżbiety, bratanicy landgrafa Turyngii. Szkopuł w tym, że ona darzy taką miłością nie Wolframa, zakochanego w niej platonicznie, lecz Tannhäusera. Obaj są śpiewakami (minnesingerami) i przybywszy do Wartburga, zamku landgrafa Turyngii, stają do boju na ideały. Tannhäuser, romantyczny indywidualista jest sam, von Eschenbach może liczyć na usłużnych popleczników.
W nowej inscenizacji tytułowy bohater jest też twórcą, poetą, człowiekiem poszukującym, wędrowcem, przeciwnie niż Wolfram, który poglądy ma ustalone; pierwszy, doświadczywszy zniewolenia, do którego prowadzi kierowanie się wyłączenie emocjami, potrafi się z nich wyzwolić, czego nie umie Wolfram, który nie zauważa swego zniewolenia przez doktrynę. Gdy więc dowiaduje się, że Elżbieta kocha Tannhäusera, że broni go i wybacza mu zdradę, morduje ją, bo sam nie umie ani wybaczać, ani uznać argumentów innych niż własne. Jest despotą, egocentrykiem, kreuje przemoc. Tannhäuser przeciwnie: w symbolicznej scenie finałowej niszczy nawet własną twórczość, rozrzuca kartki maszynopisu.
Horst Kupich, reżyser „Tannhäusera”, konsekwentnie przeprowadza takie odczytanie opery Wagnera. Być może idzie za daleko, każąc np. Wolframowi dusić Elżbietę na oczach widzów (w oryginale bohaterka też ginie, lecz nie tak drastycznie), na czym jednak zyskuje Tannhäuser – ten, który poszukuje i dokonuje wolnych wyborów.
Teatr Pomorza Przedniego zgromadził międzynarodowy zespół solistów z Niemiec, Rumunii, Norwegii, Litwy, Austrii, Ukrainy, Armenii, Szwajcarii, Polski. Tannhäusera śpiewa Michael Baba, dysponujący silnym i pięknym tenorem bohaterskim. Jego duet z Wenus (Anna-Theresa Møller) w pierwszym akcie, a zwłaszcza wielki monolog w akcie trzecim, to wyżyny dramatycznej wokalistyki. Świetnego konkurenta znalazł Baba w osobie Alexandra Constantinescu (baryton), który bardzo przekonująco śpiewa rolę Wolframa von Eschenbacha. Napięcie wywołuje ich pojedynek na głosy w drugim akcie, porusza tragiczna, miłosna aria Wolframa „O du, mein holder Abendstern…”. Być może w roli, granej przez Michaela Babę, zbyt wiele było podczas pojedynku gestów dość – powiedzmy – ekstrawaganckich, ale też reżyser odwołał się tu do zwyczajów dzisiejszej młodzieży. Nie zapominajmy bowiem, oglądając „Tannhäusera”, że jego główni bohaterowie są ludźmi młodymi. Jedynie artystyczne trudności opery Wagnera sprawiają, że nie mogą ich śpiewać artyści zbyt młodzi.
Bardzo przekonującą rolę Elżbiety stworzyła Kristi Anna Isene (sopran), pięknie wykonując m.in. modlitwę do Matki Boskiej („Allmächtige Jungfrau…”). Chwilami można było odnieść wrażenie, że dla głosu tej młodej Norweżki scena opery szczecińskiej jest za mała. Być może konieczność ograniczania siły śpiewu spowodowała, że w miniony piątek zdarzyła się artystce chwilowa niedoskonałość. Cóż, role Wagnera są wokalnie niezwykle trudne.
Rolę landgrafa Turyngii świetnie zaśpiewał i dowcipnie zagrał Andrey Valiguras (bas), rolę Bieterolfa – Thomas Rettensteiner (baryton), a starca – Jardena Flückiger (sopran). Bardzo trudne zadanie miała do spełnienia Anna-Theresa Møller (liryczny mezzosopran), grająca Wenus. Szkoda, że jej rola została zarysowana tak bardzo jednoznacznie, zwłaszcza w III akcie.
Słowa uznania należą się chórowi stworzonemu przez oba teatry, a przygotowanemu przez Juliję Domaševą i Małgorzatę Bornowską. Pieśń z I aktu „Freunde, begrüßen wir…”, a zwłaszcza III akt i pieśń finałowa, w której wraca motyw przewodni opery, wprowadzony w uwerturze, brzmią bardzo przekonująco. Zbyt dosłowna jest chyba choreografia, skutkiem czego sceny baletowe mogą sprawiać wrażenie nazbyt surowych.
Z uznaniem trzeba napisać o scenografii (Christopher Melching). Szczególnie ważną funkcję pełni rząd drzwi. Klucze od nich ma starzec, a otwiera je Tannhäuser, szukając drogi (obaj są ubrani tak samo). Znacząca jest charakteryzacja drugoplanowych bohaterów turnieju wokalnego. Mają złowrogie maski jockerów, a jeden z nich, najbardziej despotyczny – wojskowe spodnie moro i buty na nogach, jakie dziś (dla dodania sobie animuszu?) nosi niejeden młodzieniec. Wizualnie scenę dopełniają stroje: Tannhäuser ubrany jest na biało, nosi też czarny t-shirt, pozostali aktorzy – na niebiesko, chór – na czerwono. Czemu? Wygląda to ładnie.
Kierownictwo muzyczne „Tannhäusera” sprawuje Golo Berg. W piątek, mimo pewnych niedoskonałości na początku I aktu, zarówno on jak i cała orkiestra wywiązali się z zadania bardzo dobrze, minimalizując patos muzyki, akcentując melodię i momenty ciszy
Powtórzymy więc: „Tannhäuser” w Operze na Zamku, spektakl jakże współczesny, to jedno z ważniejszych wydarzeń sezonu artystycznego. Warto czekać na następne propozycje obu teatrów. Kolejne przedstawienie „Tannhäusera” w Szczecinie już 8 kwietnia (godz. 18).
(b.t.)