Rozmowa z Joanną Tylkowską-Drożdż, solistką szczecińskiej Opery na Zamku, zdobywczynią Bursztynowego Pierścienia za rolę Neddy – Kolombiny w operze „Pajace”
– Jak rozpoczęła się pani przygoda z muzyką?
– Miałam dziewięć lat, kiedy rozpoczęłam naukę w Państwowej Szkole Muzycznej I i II stopnia w Inowrocławiu, gdzie przez pierwsze cztery lata uczyłam się gry na flecie poprzecznym. Zajęcia w szkole muzycznej odbywały się w trybie popołudniowym, dzień był wypełniony pracą i nauką, ale również przyjaciółmi, koncertami i muzycznymi projektami. Moi rodzice uważali, że młody człowiek powinien uczestniczyć w wielu twórczych, ciekawych zajęciach i nigdy nie marnować czasu, dlatego również moja siostra Katarzyna była uczennicą szkoły muzycznej, grała na wiolonczeli. Zawsze bardzo się wspierałyśmy w licznych zajęciach i do dzisiaj jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Kiedy miałam czternaście lat, usłyszałam głos dojrzałej, profesjonalnej śpiewaczki operowej, solistki Opery Nova w Bydgoszczy, prowadzącej zajęcia w inowrocławskiej szkole muzycznej. Chyba właśnie wtedy, pod wpływem piękna i siły jej głosu narodziło się marzenie o śpiewaniu i pracy na scenie. Można powiedzieć, że właśnie wtedy w czternastym roku życia odkryłam swoje życiowe – muzyczne powołanie. Po ukończeniu nauki w klasie śpiewu solowego przez sześć lat studiowałam w bydgoskiej Akademii Muzycznej na Wydziale Wokalno-Aktorskim. Zawsze bardzo kochałam teatr, brałam udział w amatorskich studenckich projektach teatralnych, wygrywałam konkursy recytatorskie, ale nigdy nie odważyłam się zdawać do szkoły teatralnej, czego w głębi serca chyba trochę żałuję… Po studiach związałam się z zespołem opery krakowskiej, do Szczecina przyjechałam na przesłuchanie do „Czarodziejskiego fletu” Mozarta.
– I została pani na stałe.
– W Operze na Zamku debiutowałam w „Czarodziejskim flecie” rolą Paminy, niezwykle pięknej, subtelnej, lirycznej amantki, to było prawie piętnaście lat temu… Przyznaję, że nie od razu planowałam zostać w Szczecinie, bardzo dużo śpiewałam, koncertowałam, podróżowałam, ciągle się uczyłam, chciałam być wolną, niezależną artystką, której domem jest cały świat. Jednak Szczecin ciągle powracał, angażowałam się w kolejne projekty, w nowe wspaniałe role, rozwijałam się jako śpiewaczka. Zrozumiałam jednak, że być może właśnie tutaj, w Szczecinie odnalazłam swoje miejsce i związałam się z Operą na Zamku na stałe. Zajęłam się pracą naukową, otworzyłam przewód doktorski, potem habilitacyjny, spotkałam pierwszych uczniów i kupiłam śliczne mieszkanie niedaleko szczecińskiej katedry, gdzie każdego ranka budziło mnie romantyczne bicie dzwonów. Zostałam w Szczecinie, w pięknym mieście z ciekawą, choć bolesną historią, gdzie wspaniale się czuję, mam rodzinę, przyjaciół, publiczność, studentów, mój teatr. Szczecin jest dla mnie małą ojczyzną, dla której z wielką radością śpiewam i pracuję. To właśnie tutaj, w Szczecinie, debiutowałam, a tego wyjątkowego dnia nigdy się nie zapomina.
– Była wtedy trema?
– Trema jest zawsze, ma tylko różne oblicza i odcienie. Luciano Pavarotti w rozmowach z młodymi śpiewakami podkreślał: „Jeśli ktoś (artysta) mówi, że nie ma tremy przed występem, to mu nie wierz, to nieprawda. Trema jest zawsze”. Dla mnie stres przed występem wiąże się przede wszystkim z ogromnym poczuciem odpowiedzialności wynikającym z szacunku i wielkiej sympatii dla widza, jego czasu i zaufania, którego nie chcę zwieść. Staram się wychodzić na scenę z radością i przekonaniem, że wśród publiczności czekają na mnie wspaniali przyjaciele, których wiele lat nie widziałam, pełni życzliwości i wsparcia, takie wyjście na scenę jest łatwiejsze. Ale i tak po każdym spektaklu rozliczam się sama ze sobą z każdego dźwięku, gestu, intencji i myślę, co mogłabym zrobić lepiej, inaczej. Jestem perfekcjonistą, dużo od siebie wymagam. Podobnie jak od moich studentów. ©℗
Cały artykuł w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 15 grudnia 2017 r.
Rozmawiała Monika GAPIŃSKA