Wtorek, 24 grudnia 2024 r. 
REKLAMA

Niewiele zrozumiałem, świetnie się bawiłem

Data publikacji: 12 września 2020 r. 12:20
Ostatnia aktualizacja: 12 września 2020 r. 12:20
Niewiele zrozumiałem, świetnie się bawiłem
 

Bliski kontakt z „Tenetem”, najnowszym filmem Christophera Nolana, był moim najdziwniejszym doświadczeniem w roli widza i to wcale nie dlatego że pojawiłem się w kinowej sali po raz pierwszy od wybuchu epidemii. Rzecz w czym innym. Oto wchłonąłem opowieść, z której niewiele zrozumiałem, a mimo to świetnie się bawiłem.

Należę do klubu konsumentów popkultury, którzy uważają, że Nolan jest w tej chwili najważniejszym reżyserem głównego nurtu i od lat kręci albo filmy wybitne, takie, co do których można mieć pewność, że przejdą do historii, albo tylko porywające. Mroczny rycerz – na pierwszy rzut oka bzdurna opowieść o facecie przebranym za nietoperza walczącym z facetem ucharakteryzowanym na klauna – to film – pomnik, arcydzieło. Dunkierka wprowadziła na zupełnie nowy poziom kino wojenne. Te trochę mniej spełnione obrazy, Incepcja czy Interstellar, nawet jeśli nie dawały pełnej satysfakcji, to wrzucały nas w sam środek intrygujących obcych światów, których nikt inny by nie wymyślił.

Tenet nie jest perłą w koronie Nolana. Powiem więcej: czasami, na moment, Nolan zaczyna beztrosko hulać na terytoriach, z których widać już granice autoparodii. Ale to żaden problem. Już od pierwszych sekund gestem nieznoszącym sprzeciwu Anglik wpycha nas do rollercoastera – abyśmy cieszyli się pędem, widokami, jazdą do góry nogami, no i krzyczeli, krzyczeli, ile sił w płucach.

Najpierw jest aura bondowska. W fantastycznie zaaranżowanej sekwencji ataku terrorystycznego na ukraińską operę agent CIA (John David Washington, syn Denzela Washingtona), wmieszany w ekipę lokalnych specjalsów, rusza w bój z opryszkami, który jest tak naprawdę częścią o wiele bardziej skomplikowanej operacji. Agent dostaje się w ręce wroga, wytrzymuje tortury i właściwie przeżywa własną śmierć, udowadniając, że może zostać wynajęty do nielichego wyzwania – a mianowicie do zapobiegnięcia zagładzie ludzkości, którą chce wybić, uwaga, ludzkość z przyszłości.

Będzie to wymagało od niego uczestnictwa w kolejnych bójkach, strzelaninach, pogoniach i ucieczkach, ale takich, których świat filmowy jeszcze nie widział, bo opartych na patencie „odwróconej entropii”. Ludzkość z przyszłości, aby nas załatwić, przysyła nam różne rzeczy, a jako że płyną one wbrew naszemu strumieniowi czasu, to działają na opak. Najpierw widzimy kule, które wlatują do lufy pistoletu, potem poruszających się do tyłu ludzi, a na koniec odwrócone całe armie. W pakiecie są też podróże w czasie, które nie są podróżami w czasie, oraz „czasowe manewry okrążające”. Byłem bardzo, bardzo skoncentrowany i robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby nadążyć za wywodem Nolana, ale – podobnie jak inni widzowie, którzy wzięli udział w seansie – poległem jeszcze przed połową filmu. Tak naprawdę nie wiem, co twórca miał na myśli. Nie mam pojęcia, ile w jego wyjściowym pomyśle jest naukowości, a ile zwykłej szarlatanerii.

Dlaczego to nie przeszkadza? To proste: widzowi niewiele po rozumieniu, skoro i tak siedzi wbity w fotel, przytłoczony spektaklem, jaki zafundował mu twórca Memento. Na ekranie zobaczymy rzeczy, których nie widzieliśmy nigdy dotąd, pokazane w sposób nieprzyzwoicie realistyczny. Będą walki na pięści, które trochę są normalne, a trochę odwrócone. Będzie poruszająca się w odwrotnym kierunku cała rzeczywistość widziana z perspektywy przybysza z innego czasu. Będą sceny, w których zobaczymy tego samego człowieka znajdującego się w dwóch strumieniach czasu naraz. Kamera operatora Hoyte’a von Hoytena pracuje tak, że nie oglądamy akcji, tylko w niej współodczuwamy. Złowroga muzyka Ludwiga Goranssona sprawia, że apokalipsy spodziewamy się w każdej minucie seansu. Wszystko to jest nader monumentalne.

Krytycy Nolana zarzucają mu, że jest autystą, nie zna się na uczuciach i nie chce się na nich znać, a jego wielopiętrowe filmowe konstrukcje może i są okazałe, ale Boga – ani człowieka – w nich nie ma. Rozumiem, skąd biorą się te zarzuty, ale uważam, że są nietrafne. Finał ostatniej części trylogii o Batmanie, gdy wydaje się, że główny bohater poświęcił życie dla swojego miasta, oglądało się ze ściśniętym gardłem, jak najlepszy melodramat. Skomplikowana relacja ojciec – córka w przemyślany sposób uczłowieczała kosmiczną epopeję w Interstellar. Żołnierze w Dunkierce rozpaczliwie walczący o życie budzili empatię.

W Tenecie za, tak ją nazwijmy, warstwę sentymentalną odpowiada żona głównego szwarccharakteru, handlarza bronią, która kiedyś go kochała, a teraz już nie, ale nie może od niego odejść, bo mąż odbierze jej syna. Nolan spartolił to koncertowo. W jakiekolwiek uczucie między tymi ludźmi nie wierzy się ani przez moment. Miłość do syna to jedynie pusta deklaracja. Dziecka w tej historii właściwie nie ma. Zresztą nawet gdyby chłopak okazał się miły i uroczy, perspektywy zagłady całej ludzkości mógłby jednak nie zrównoważyć.

Czynnik ludzki znajdziemy gdzie indziej. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem okazuje się Robert Pattinson w roli sojusznika głównego bohatera. Każdy, kto pamięta go z roli emo – wampira w horrorze dla nastolatków Zmierzch, może być zdziwiony, że gdy Pattinson nie jest już blady bladością krwiopijcy, to okazuje się nader intrygującym mężczyzną. Czaruje nas trudną do zdefiniowania nonszalancją, sekretem ukrytym pod powierzchnią, błyskiem w oczach i wyzywającym półuśmiechem. Ma to coś, co miały największe gwiazdy kina w starym stylu. Prawie udaje mu się odciągnąć uwagę od tych warstw opowieści, w których Nolan jest tak bardzo nieporadny. Prawie pozwala uwierzyć, że Tenet jest filmem o prawdziwych ludziach, a nie o szalonych pomysłach pokazanych w genialny sposób. Prawie. ©℗

Alan Sasinowski

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA