Z polskim malarzem Ignacym CZWARTOSEM rozmawia Karol CIEPLIŃSKI
– Nikt nie pamięta już, kto pojechał na biennale w Wenecji, a wszyscy pamiętają, kto na nie nie pojechał. Jednym słowem, czy pozorna porażka nie okazała się sukcesem?
– Być może tak. Zobaczymy. Nie wiem tylko, czy był to sukces dla państwa polskiego, dla kraju, który zbudował pawilon. Anulowanie mojego uczestnictwa w Biennale było aktem cenzury. Może ten skandal faktycznie zostanie zapamiętany. W 1980 roku był Konkurs Chopinowski, w którym przegrał Ivo Pogorelich, ale nikt nie pamięta, kto wygrał. Dla mnie cała ta historia była wyzwaniem i stała się inspiracją nowego cyklu obrazów. To mogę uznać za sukces.
– Mówi się, że państwowe instytucje sztuki zdominowane są przez ludzi o poglądach lewicowych – często antykulturowych, antypolskich i w gruncie rzeczy w pewnej mierze również – antyeuropejskich. Spora część rynku prywatnego rządzi się podobnymi prawami. Z czego to wynika?
– Jestem współtwórcą galerii Otwarta Pracownia. W tej chwili działalność galerii jest zawieszona. Miasto Kraków zabrało nam lokal po tych wszystkich ekscesach. Była to przestrzeń otwarta na różne dyskursy, nie tylko na dominujący dyskurs lewicowy. Po akcie cenzury jaki nastąpił, gdy wygrałem konkurs na wystawę w Wenecji, zacząłem się zastanawiać czy takie obrazy jak moje w ogóle mogą funkcjonować w przestrzeni publicznej. Okazało się, że jednak mogą.
– Myślał Pan kiedyś o tym, żeby stworzyć przeciwwagę dla środowiska lewicowego?
– Taką przeciwwagą była właśnie Otwarta Pracownia. W każdym razie panowała tam równowaga, liczyła się sztuka, nie światopogląd.
– Pomówmy może o samym malarstwie. Pana sztukę określiłbym krótko. Konserwatywne treści wtłacza Pan w nowoczesną formę. Nowoczesną oczywiście w ramach samego malarstwa, które niektórzy już jako takie uznają za tradycyjną dyscyplinę.
– Cieszę się, że Pan to zauważa. Ja wyrastam ze szkoły abstrakcjonistycznej. Ważne są dla mnie nazwiska Nowosielskiego, czy Strzemińskiego. Moim profesorem był Tadeusz Wolański. Studiowałem w Kaliszu. To była filia łódzkiej akademii. Nowoczesna forma? Tak. Jak się poogląda obrazy dawnych mistrzów – holenderskich, flamandzkich, czy renesans włoski, to jest to tak naprawdę malarstwo nowoczesne. Wiele z malarstwa abstrakcyjnego można w nim też odnaleźć. Można nawet zadać pytanie, czy jest coś takiego jak nowoczesność. Wszystko się przewija, powraca, choć odmienione. Co do określenia „konserwatywne treści” bym jednak polemizował. Treść nie może być konserwatywna, żaden temat nie jest konserwatywny, bo sztuka nie jest ideologią. Fakt, że moje malarstwo podoba się środowiskom prawicowym, nie znaczy, że to obrazy konserwatywne. Chodzi tylko o to, że zajmuję się polską historią. Taki temat nie zawsze jest wygodny. Okazuje się, że może być niebezpieczny. Ale sztuka to zawsze ryzyko.
– Świat jest pewnego rodzaju kontinuum, ciągłością. Wszystko już było zanim wszystko się zaczęło.
– Można tak powiedzieć. Wracając do sprawy mojego konserwatyzmu – do 2023 roku nie miałem większych kłopotów ze środowiskiem lewicowym. Do czasu wystawy w Zachęcie. Wystawę tę zorganizował ówczesny dyrektor Janusz Janowski, mianowany przez ministra Glińskiego. Kiedy przyszła kolejna ekipa rządząca i dyrektor Janowski ustępował ze stanowiska, jego następcy myli poręcze w Zachęcie, klamki, podłogi. Przeprowadzali dezynfekcję gmachu. To był performance, który miał pokazać ich stosunek do polskich środowisk prawicowych.
Dawno temu, kiedy namalowałem siostrę Faustynę Kowalską, okrzyknięto mnie malarzem zakonnic”. A tymczasem temat był tu niejako wtórny wobec formy. Spodobał mi się strój sióstr zakonnych – czerń i biel. To mnie zainspirowało. Moje dzieci chodziły do przedszkola i później do szkoły sióstr Augustianek. Zaproponowałem siostrom, że namaluję kilka z nich. Odmówiły. Postanowiłem namalować więc siostrę Faustynę. To był 1999 – 2000 rok. Abstrakcja stała się figuracją. To był przełom w moim malarstwie.
– Malarstwo Ignacego Czwartosa to syntetyczna forma i kompozycja, duże płaszczyzny koloru i znaczna powściągliwość kolorystyczna, która jednak nie jest monochromem. Poza tym całość charakteryzuje pewna sztywność. Postacie są jakby zastygłe w ruchu. I to wprowadza elektryzujący efekt.
– Co do tej sztywności, zgadzam się. Kiedyś profesor Wolański powiedział: „No, ale popatrzcie, on taki jest. On ma takie ruchy. I to jest w jego obrazach.” Myślę, że postaci z moich obrazów, które, jak Pan mówi, zastygły niosą ze sobą dodatkowe znaczenia w wymiarze metafizycznym.
– A co nadaje spójność wielu pana obrazom? Bo wydaje się, że są spójne.
– W moim malowaniu stworzyłem pewnego rodzaju system znaków, który funkcjonuje w wielu moich obrazach. To nadaje im pewną spójność. To rodzaj kodu, który porządkuje treść, ale ma też charakter symboliczny.
– Okrzyknęli Pana malarzem zakonnic”, ale domyślam się, że gdyby Pan namalował mnicha buddyjskiego, albo wyznawcę Judaizmu, nikt nie miałby pretensji. Jak Pan myśli, z czego to wynika? Może to efekt bardzo przemyślanej narracji medialnej. Czy – jak uważają niektórzy – media należące do właścicieli spoza Polski przez trzydzieści lat starały się wpoić nam niechęć do własnego kraju i własnej kultury…?
– Tak. I to się udało. I może właśnie w akcie buntu wobec deprecjonowania polskiej kultury zacząłem określać się jako „malarz polski”. Polska historia i nawet barwy polskie pejzażu są dla mnie ważnym układem odniesienia.
– Kontrowersyjne dla pewnych grup były też Pana obrazy futbolowe.
– Urodziłem się w Kielcach. Razem z synami, gdy byli jeszcze mali, jeździliśmy na mecze Korony Kielce. Wtedy namalowałem tak zwane portrety kibicowskie. Była to zresztą wariacja na temat portretów sarmackich – połączenie starego z nowym. Gazeta Wyborcza okrzyknęła mnie malarzem kiboli, ale te obrazy znalazły się w muzeach i kolekcjach prywatnych. Zawsze inspirowały mnie tzw. oprawy meczowe, to coś takiego jak spektakl. I właśnie kibice jako pierwsi podjęli temat żołnierzy niezłomnych, którym poświęciłem kolejne obrazy. Inspiracja przyszła z trybuny. Gdy zacząłem zgłębiać historię, losy tych żołnierzy niezwykle mnie poruszyły. Właśnie ten cykl stanowił dla lewicujących mediów dowód na to, że jestem malarzem prawicowym. Etykietowanie twórców uważam za bzdurę, ale to właśnie robią ci, którzy o sztuce nie mają pojęcia.
– Czy to, co Pan maluje wypływa z Pana? Utożsamia się Pan z tym?
– No tak, utożsamiam się z tym co maluję. Gdyby było inaczej, to przecież bym nie malował.
– Dzisiaj w Polsce trudno być zawodowym malarzem, nie mając poglądów mainstreamowo lewicowych…
– Od 1994 roku utrzymuję się wyłącznie z malarstwa. Przez 30 lat nie pracowałem na żadnym etacie. Wszystko postawiłem na jedna kartę, bo chciałem być malarzem. Mieszkałem z rodziną w wynajętych mieszkaniach, zarabiając jako ilustrator, potem dostałem pracownię od miasta. Wychowywałem dzieci – dwóch synów już skończyło malarstwo. Na początku robiłem okładki, ilustracje do książek, do gazet. Dużo, tysiące tych obrazków. Także do Gazety Wyborczej. Koledzy malarze mówili, że to wstyd, że takie drobiazgi. Ja to nazywam gadulstwem ilustracyjnym. Ilustrację traktuję poważnie, to też sztuka. Nawet znalazłem się w jakiejś książce stu wybitnych ilustratorów, czy coś takiego. Rysunki to kopalnia pomysłów. To także elementy tego mojego „pisma”, tego systemu znaków, który wykorzystuję w malarstwie.
– Nie żałuje Pan, że przez wiele lat podejmował Pan w sztuce tematy polskiego patriotyzmu, katolicyzmu i inne, które skierowały na Pana ostrze krytyki?
– Nie. Nie żałuję. Myślę, że warto podejmować takie tematy. Myślę, że będę je rozwijał, bo to mój temat. Teraz maluję dwóch księży pod krzyżem: ks. Popiełuszko i ks. Ignacy Kłopotowski. Obraz zamówiło Seminarium Warszawsko-Praskie. To taki cykl w ramach dużego projektu „Namalować katolicyzm od nowa”. W przedsięwzięciu bierze udział 10 ważnych artystów. Krytyka? Tak. Wytykają mi, że jestem malarzem religijnym.
– A co w tym złego?
– No właśnie. Czy nie od tego zaczęła się historia malarstwa?
– Wróćmy jeszcze do Wenecji. Zorganizował Pan jednak tam wystawę.
– Z Piotrem Bernatowiczem zorganizowaliśmy wystawę w Wenecji w prywatnej kamienicy, w prywatnym mieszkaniu Polaka, który chciał, żeby moje obrazy jednak dojechały na Biennale. Po prostu nam pomógł, zaoferował przestrzeń. Do mieszkania-galerii wchodziło się z prosto z ulicy. Wynieśliśmy wszystkie meble. Powiesiliśmy 15 obrazów. Sami przywoziliśmy je łodziami. Przyszli dziennikarze i lewicowi działacze – galerzyści. W sumie nas odwiedziło jakieś 1100 osób. Nie jest to bardzo dużo, ale dobre i to. Była włoska telewizja Rai 2, New York Times, i pani z Guardiana. Na wystawie był między innymi obraz „Nord Stream 2”. To chyba jedyny stricte polityczny obraz, który zrobiłem. Wzbudził kontrowersje jeszcze zanim został namalowany. Planowałem też obraz „Ribentropp – Mołotow”. Nawet niektórzy moi znajomi ten pomysł krytykowali. W końcu go nie namalowałem. Po tych wszystkich wydarzeniach powstał za to obraz „Moja-Twoja” – scena w której urzędnicy przecinają biało-czerwonego Czwartosa piłą na pół. Jego znaczenia chyba nie muszę tłumaczyć.
– Pana obrazy odnoszą się do treści pozamalarskich. Nie jest to czysta forma, czysta estetyka.
– Pytanie czy jest coś takiego jak czysta estetyka. Malarstwo pozwala wejść w coś niematerialnego. Obraz jest dla mnie łącznikiem między światem materialnym, a duchowym. Ludzie nie potrafią się na dłużej zatrzymać przed obrazem – rzut oka i to wszystko. A tymczasem należy przeżywać go w czasie, kontemplować. Sztuka to więcej niż estetyka i więcej niż informacja.
– Wydaje mi się, że są dwa powody, dla których ludzie lewicy, delikatnie mówiąc, Pana nie lubią. Jednym jest to, że jest Pan konserwatystą, a drugim to, że jest Pan świetnym malarzem. Oni nie mogą tego znieść. Świetny malarz i zarazem… konserwatysta.
– Ja czekam na obrazy moich kolegów, jestem ich zawsze ciekaw, także lewicowców. Na krytykę odpowiadam działaniem w dziedzinie sztuki. Dlatego namalowałem cykl obrazów „Porachunki osobiste.” Mam trochę takich porachunków. W TVN Karolina Ziębińska-Lewandowska, jedna z jurorek konkursu weneckiego, powiedziała, że jestem faszystą i powinienem mieć zakaz wystawiania gdziekolwiek. Stąd między innymi ten obraz „Moja-Twoja” – zamiast komentarza.
– Nie korciło Pana nigdy, żeby podjąć bardziej „niegrzeczną” tematykę? Coś szokującego, obscenicznego?
– Pewnie korciło, ale wtedy nie byłbym już oryginalny. Kiedy wszyscy są postępowi, prawdziwą nowoczesnością staje się klasyka. Nic nie starzeje się szybciej niż nowoczesność. Nie staram się szokować. Najważniejsza jest szczerość wypowiedzi. Chodzi o to, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, co malować, jak malować i czy w ogóle malować. Jeśli wyznacznikiem będzie tylko chęć sprzedaży, to może uda się sprzedać dwa, trzy obrazy, czy nawet całe życie sprzedawać, ale na końcu przyjdzie refleksja, że się życie zmarnowało. A może i nie przyjdzie. To zależy od świadomości artysty.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗