Sobota, 20 lipca 2024 r. 
REKLAMA

Jak nie zostałem Martinem Scorsese

Data publikacji: 27 czerwca 2020 r. 15:11
Ostatnia aktualizacja: 29 czerwca 2020 r. 17:04
Jak nie zostałem Martinem Scorsese
 

Film „Jak zostałem gangsterem – historia prawdziwa” Macieja Kawulskiego zrobił na platformie Netflix prawdziwą furorę i jest to dobry powód, aby przyjrzeć mu się bliżej. Zacznijmy od tego, że o twórcy dzieła, współwłaścicielu największej organizacji MMA w Polsce, czyli Konfrontacji Sztuk Walki, można powiedzieć tak: udało mu się zostać tym, kim być nie chciał, ale nie udało mu się stać tym, kim pragnął być.

Oczywistym, niemożliwym do pominięcia punktem odniesienia dla „Jak zostałem gangsterem” jest radosna twórczość czołowego cynika polskiego kina Patryka Vegi. I Kawulski, i Vega penetrują ten sam, atrakcyjnie mroczny, wycinek polskiej rzeczywistości, i Kawulski, i Vega mieszają humor z horrorem, i Kawulski, i Vega chcą uchodzić za brawurowych, chcą podobać się szerokiej publiczności. I faktycznie – mimo tych podobieństw Kawulski Vegą nie jest. Walczy w innej kategorii wiekowej. Twórcę „Kobiet mafii” powala na matę ciężkim nokautem. W przeciwieństwie do Vegi ma do dyspozycji fabułę z prawdziwego zdarzenia, świetny montaż zamiast sekwencji krwawych gagów, a całość potrafi nabrać prawie – że – epicki oddech. Ciśnie się na usta westchnienie: „Vedze  n a w e t  t a k i e g o  filmu nie chce się zrobić”.

Jak zostałem gangsterem – historia prawdziwa a la Scorsese

Swoją historię poprowadzoną od lat 70. ubiegłego wieku do współeczności opowiada nam z offu bezimienny bohater (Maciej Kowalczyk). Zaczęła się tak, jak zawsze się zaczyna: chłopcu z biednej rodziny, tu: synowi taksówkarza, imponowali mafiozi, którzy mieli najpiękniejsze kobiety, najdroższe samochody i najwykwitniejsze trunki. A że był przebojowy, bezwzględny i lubił bić innych ludzi, to wkroczył na drogę, która, jak wiemy, kończy się klęską. Sekwencja zdarzeń jest znajoma: najpierw wykonywanie poleceń dla większych misiów, odsiadka, wybijanie się na przestępczą niepodległość z wiernym pomagierem u boku, „Waldenem”, założenie rodziny, jakby można było łączyć zbrodnię z byciem ojcem, problemy wywołane przez nałogi i chciwość współpracowników, konfikt lojalności, upadek.

Przyznaję, ta opowieść ma rytm i energię. Podczas seansu bawiłem się nieźle. Nikt mnie nie oszukał. Jak żonglować schematami, to w taki sposób. Jak sięgać po pieniądze widzów, to właśnie z takim bezczelnym uśmiechem.

Tylko że to nie wszystko. Główny bohater podkreśla, że to, co do tej pory mówiono nam o polskiej mafii, to ściema. Dlatego jego historia to „historia prawdziwa”. Tylko że w tym życiorysie nic specjalnie oryginalnego nie ma. Twórcy filmu drwią z najbardziej znanego w Polsce świadka koronnego, „Masy”, ale jakiejś diametralnie innej opowieści niż on nie proponują. Chyba że „prawdziwość” na tym polega, że tym razem fabuła wzlotu i upadku przestępcy jest opowiedziana inaczej niż do tej pory. Otóż nie, zupełnie nie. „Jak zostać gangsterem” nie jest żadną osobną artystyczną wypowiedzią, tylko próbą przeniesienia w polskie realia kina Martina Scorsese. Komentarze z offu, długie jazdy kamery wprowadzające w środowisko naturalne postaci, kolejne sceny dynamizowane przez piosenki z epoki – dobrze to znamy i bardzo to lubimy.

Chodzi tylko o dobrą zabawę

Kawulski zaimplementował tricki amerykańskiego reżysera bardzo zręcznie, tak zręcznie, że od razu rzuca się w oczy, że pozostał głuchy na moralny ciężar opowieści, wobec którego owe tricki u Scorsese pełnią funkcję służebną. Już nie chodzi o to, że niektóre wątki są kompletnie puszczone – jak kwestia tego, dlaczego żona głównego bohatera nie wie, czym się zajmuje, mimo że to jasne jak słońce. Oczywiście może oszukiwać samą siebie, ale jednak trzeba pokazać to, że się oszukuje… Podstawowy problem polega na tym, że etycznie film Kawulskiego jest pusty. Tu chodzi tylko o dobrą zabawę. O to, żeby zbrodnię połączyć z humorem, żeby były bójki i pościgi, żeby Natalia Siwiec w występie gościnnym pokazała biust i żebyśmy mogli zauważyć: „O, Marek Dyjak gra psa. Ale jaja!”. Dlatego finał, z pseudoprzemianą bohatera, wypada sztucznie, jak przeszczep z innego filmu, który nie może się przyjąć. Nie jest tak, że można przez dwie godziny raczyć widza pulsującym teledyskiem, a na koniec ni stąd, ni zowąd powiedzieć: słuchajcie, tak naprawdę chciałem wam powiedzieć coś istotnego o dobru i złu, weźcie się wzruszcie i zadumajcie.

I na koniec. Coś z tego sprytnego i zbędnego filmu na pewno ocaleje. Tomasz Włosok jako „Walden”. Znakomita rola. Ten półdegenerat mieni się tyloma barwami! Jest okrutny, odsłonięty jak dziecko, ślepo lojalny, żałosny, zaskakująco przenikliwy i w sumie tragiczny w swoim pędzie do samozagłady. Chciałbym jak najszybciej zobaczyć Włosoka w jakiejś głównej roli.

Alan Sasinowski

Fot. mat. dystrybutora

REKLAMA
REKLAMA

Komentarze

dexter
2020-06-29 16:32:40
KILKA OSTRZEJSZYCH SCEN NIE CZYNI Z FILMU KANDYDATA DO OSKARA , MIERNY GNIOT.

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA