Rozmowa z aktorem Borysem Szycem. Gra on tytułową rolę w filmie "Piłsudski" Michała Rosy, który wszedł na ekrany kin 13 września.
- Na ekrany kin wszedł film Michała Rosy, w którym zagrał pan Józefa Piłsudskiego. To rola w pewnym sensie przełomowa?
- Tak, bo to pierwsza rola, którą gram nie jako chłopak, a dojrzały, 40-letni mężczyzna. W dodatku opowiadam o swoim rówieśniku Ziuku, który znajduje się w przełomowym momencie życia. Jego związek z żoną chyli się ku upadkowi. Oni praktycznie się ze sobą nie widywali, bo Piłsudski albo działał w terenie albo siedział w więzieniu. Jakby tego było mało, umiera jego ukochana pasierbica Wandzia, a on nie może pozbierać się po tej tragedii. Aż w końcu w jego życiu pojawia się nowa kobieta Ola Szczerbińska, która wyciąga go ze stanu apatii. Historia Piłsudskiego to była sinusoida – od depresji i myśli samobójczych do życia na wysokim C.
Miał w sobie też nutkę hazardzisty. Często układał pasjanse, a później patrzył, co z nich wychodzi i na tej podstawie podejmował decyzje. Nawet jeśli nie było przesłanek, że jego plany mają sens. Wykorzystywał każde zamieszanie na arenie międzynarodowej, żeby walczyć o prawa Polski, budować wojsko polskie. Nie wahał się działań zbrojnych. A miał przeciwko sobie nie tylko zaborców, ale i samych Polaków, którzy już ułożyli sobie życie i uważali, że Polska rozkwita pod zaborami. Piłsudski był typem wojownika. Musiał ciągle być z kimś w konflikcie, mieć wroga. Z tego czerpał energię.
- Na ile dzięki pracy nad tym filmem na nowo odkrył pan postać Józefa Piłsudskiego?
- Poznałem wiele faktów z jego życia, o których do tej pory nie miałem pojęcia. Dostałem do przestudiowania gigantyczny materiał historyczny. Miałem to szczęście, że Muzeum Piłsudskiego udostępniło mi jego prywatną korespondencję. Dowiedziałem się, jaki był na co dzień, co lubił jeść, pić, jak się wysławiał i jak się poruszał. Interesował mnie jako człowiek, a nie pomnik bez skazy. Chciałem go odbrązowić, pokazać, że - tak jak każdy z nas - miał swoje wady. Józef Piłsudski nie należał do osób łatwych we współżyciu. Był samotnikiem z rozbuchanym ego. Często zmieniał ludzi, którymi się otaczał. Jeśli ktoś go zawiódł, znikał z jego życia bezpowrotnie. Sporym wyzwaniem było znalezienie osoby, która przez cały film byłaby obok niego. Ale udało się. Mamy genialny debiut Janka Marczewskiego w roli Walerego Sławka. Relacja starszego mężczyzny z młodszym, który kocha się w jego pasierbicy Wandzi, to bardzo ciekawy wątek w filmie.
- Michał Rosa przyznał, że początkowo nie był przekonany, by obsadzić pana w roli Piłsudskiego, ale wystarczyła próbna charakteryzacja i zmienił zdanie.
- Pamiętam, że razem z producentami i Michałem spojrzeliśmy sobie w oczy i stwierdziliśmy, że jeśli próba z mistrzem charakteryzacji Waldkiem Pokromskim wypadnie pozytywnie, zrobimy ten film. To było dwa miesiące przed zdjęciami. Ja też miałem spore obawy. Wiedziałem, że nie może być z mojej strony żadnej skuchy, żadnego fałszu. Że po tej dwugodzinnej charakteryzacji powinienem czuć, że naprawdę jestem Piłsudskim. Wezwaliśmy Waldka praktycznie z dnia na dzień. Przywiózł ze sobą różne zarosty, które zostały mu z poprzednich filmów. Kiedy już zrobił mi charakteryzację, zapytał, czy wiem, czyj tupet mam na głowie. Oczywiście, nie miałem pojęcia. Wyjaśnił mi, że to ten sam, który Bruno Ganz nosił w "Upadku". Śmialiśmy się, że Piłsudski nosi na głowie kawałek z Hitlera.
- Gdy czyta pan komentarze w internecie, że "to nie miało prawa się udać", bo "zagorzały lewak nie powinien grać prawicowo-nacjonalistycznego marszałka", denerwuje się pan?
- Nie ma aktora, który w opinii ogółu byłby idealny do jakiejkolwiek roli. Kiedy w latach 70. okazało się, że Daniel Olbrychski ma zagrać Kmicica w "Potopie" Jerzego Hoffmana, też wybuchła wielka dyskusja, jak to możliwe - on, taki rudy? A teraz nie wyobrażamy sobie, że ktoś inny mógłby być Kmicicem. Nie warto rozwodzić się nad tym, co piszą anonimowi internauci. Pracuję w tym zawodzie już 20 lat i przyzwyczaiłem się do ciągłych ocen. Im szybciej aktor utwardzi sobie skórę i wytłumaczy sobie, że jakakolwiek próba zadowolenia wszystkich jest z góry skazana na niepowodzenie, tym lepiej dla niego. W przeciwnym razie może skończyć jako sfrustrowany, pogrążony w depresji człowiek, który nie ma siły wyjść z domu.
Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że w ogóle nie dotyka mnie, gdy ktoś opluwa pracę, w którą włożyłem mnóstwo serca. To smutne i niezrozumiałe, bo przecież ci ludzie nie widzieli jeszcze efektu końcowego. Ale wiem, że widzowie na poziomie wyrabiają sobie zdanie po obejrzeniu filmu. Zalecam wszystkim hejterom seans i zapraszam na spotkania Q&A, jeśli będą chcieli się na jego temat wypowiedzieć. A zaręczam, że cała ekipa wykonała kawał dobrej roboty.
- Nie obawia się pan, że pokazywanie fragmentów swojej codzienności na Instagramie to dodatkowa pożywka dla hejterów?
- Nie. Tam nie piszą ludzie, którzy chcą coś idiotycznie skomentować, tylko tacy, co dzielą się ze mną kawałkiem swojego życia. To jest bardzo wartościowe i wzruszające. Odkąd wytrzeźwiałem, postanowiłem co jakiś czas za pośrednictwem Instagrama przemawiać do tych, którzy jeszcze – jak to określam – leżą zamiast powstać. Bo alkoholizm jest chorobą otoczoną wstydem. Ludzie nie potrafią poprosić o pomoc. Mało tego, w ogóle wstydzą się przyznać, że mają problem. Najpierw piją dla zabawy, a za chwilę stwierdzają, że alkohol to idealny wypełniacz czarnych dziur, który gwarantuje im natychmiastowe uwolnienie się od problemów. Nawet nie zauważają, kiedy całe ich życie zaczyna kręcić się wokół tego. Wymyślają sobie jakieś powody, dla których warto pić albo wmawiają sobie, że inni nie widzą, gdy jest już kompletnie źle. To nieprawda. Ludzie dookoła widzą wszystko, bo tego nie da się ukryć. Trzeźwienie jest możliwe tylko dzięki temu, że masz wokół siebie grupę ludzi, którzy przeżyli to samo. Oni stają się dla ciebie lustrem. Stworzyłem gigantyczną salę luster, w której dzielimy się swoimi przeżyciami i czerpiemy z tego siłę. Jeśli dzięki temu ktoś dostrzeże swój problem albo zainspiruje go to do zmiany życia, będę szczęśliwy.
Poza tym traktuję to medium jako kontynuację moich zainteresowań z dzieciństwa. Gdy byłem młodym chłopakiem, zawsze miałem pod ręką kamerę, dzięki której rejestrowałem otaczający świat. Często w tej zabawie towarzyszył mi mój przyjaciel Marcin Rybak. Ja przebierałem się i odgrywałem różne postacie, a on był operatorem. Tak już zostało do dzisiaj. Dzięki Instagramowi mogę wspomóc reklamę filmu lub spektaklu. Pamiętam, że gigantycznym zainteresowaniem cieszyły się nagrania z prób teatralnych, które zamieszczałem na Stories. A już totalnym odjazdem była relacja z rozdania Oscarów.
- Udział w "Zimnej wojnie" Pawła Pawlikowskiego w jakiś sposób zmienił pana życie?
- Sądzę, że "Zimna wojna" wszystkich nas wyniosła o poziom wyżej. Ale tu mówimy już o efektach, a dla mnie znacznie ważniejszym wydarzeniem było spotkanie z Pawłem Pawlikowskim. Przy nim poczułem, że mam kontakt z prawdziwą sztuką. Czasami to bywało męczące, bo nie wiedziałem, po co mu 50 dubli, ale w końcu to zrozumiałem. Paweł zmienił mój sposób myślenia o aktorstwie. Pozwolił mi zawodowo dojrzeć. Pozabierał mi wszystkie ozdobniki.
- Rola drugoplanowa, jak np. Lech Kaczmarek w "Zimnej wojnie", zmusza aktora do większej kreatywności?
- Paradoksalnie tak. Daje ci większe pole do zbudowania postaci. Musisz ją stworzyć w tzw. skrócie. Pojawiasz się w kilku momentach filmu i w tym krótkim czasie masz pokazać, kim dokładnie jest twój bohater, jakie wiedzie życie. Paweł uczestniczył w każdym etapie mojej pracy nad rolą Lecha Kaczmarka. Najważniejszy był dla nas czas przed zdjęciami, kiedy zastanawialiśmy się, jak ten facet ma się zachowywać. Pierwotnie miała to być stricte partyjna postać. Razem domyśliliśmy mu całą otoczkę artystyczną i żyłkę antreprenera, organizatora. Każdy pomysł niósł za sobą kolejny. Przerzucaliśmy się nimi, a później on wybrał to, co zostało w filmie. Ale to wszystko tworzyło się na bazie mojego ciała, głosu, gestów. Cała zabawa polegała na tym, że przez moment naprawdę poczułem się kimś innym. Później, gdy zobaczyłem siebie na ekranie, pomyślałem: "Takiego Borysa nie znam, nie widziałem go wcześniej". To było niesamowite przeżycie. Paweł pilnował, żebym nie wykonywał żadnych dodatkowych ruchów. "Nie marszcz czoła, nie podnoś kącika ust" – takie były jego uwagi aktorskie.
- Ostatnio nagrał pan trzy audiobooki o Sherlocku Holmesie: "Studium w Szkarłacie", "Znak Czterech" i "Przygody Sherlocka Holmesa". Literatura zawsze zajmowała ważne miejsce w pana życiu?
- Miłość do niej zaszczepiła mi mama, która zawsze bardzo pilnowała, żebym się rozwijał. Cieszę się, że przekazałem tę pasję mojej córce Soni. To nie jest takie oczywiste w czasach, gdy tracimy całe godziny, gapiąc się w ekrany smartfonów. Sądzę, że teraz bardziej niż kiedykolwiek powinniśmy kultywować modę na czytanie. Uświadamiać młodym ludziom, że to właśnie w książkach zaklęta jest cała wiedza, mądrość i inteligencja. Oczywiście, czytanie audiobooków jest specyficznym sposobem kontaktu z literaturą, ale – jak potwierdzono naukowo – także niezwykle rozwijającym. Dla mnie nagrywanie ich to trening umysłowo-techniczny.
Seria o Sherlocku Holmesie to nie były książki, które w dzieciństwie czytałem. Tym bardziej możliwość obcowania z nimi dzisiaj sprawia mi wielką przyjemność. Gram każdą postać. Raz jestem Watsonem, czyli narratorem tej opowieści, a później - energetycznym Sherlockiem, pobudzonym za sprawą różnych substancji. Innym razem staję się Ireną Adler, która dała po nosie Sherlockowi, by po chwili przeistoczyć się w nienawidzącego Sherlocka prof. Moriarty'ego. Mam z tym niezłą zabawę. Chociaż czuję się trochę tak, jak łódeczka na oceanie. Mam poczucie, że przeżyłem z tym Sherlockiem już pół życia, a tak naprawdę przeczytałem dopiero jedną trzecią jego przygód.
- Te najważniejsze dla pana książki to...?
- Kiedyś był to "Buszujący w zbożu" Jerome Davida Salingera i "Spóźnieni kochankowie" Williama Whartona. Pamiętam, że kompletnym olśnieniem była dla mnie "Trylogia nowojorska" Paula Austera. Później zafascynowałem się literaturą rosyjską, dziełami Czechowa i Bułhakowa. Oprócz tego uwielbiam reportaże. Niedawno skończyłem czytać "Nie ma" Mariusza Szczygła. To przepiękna książka, która pokazuje, jak bardzo autor się zmienił, jak dojrzał i zaczął odczuwać przemijanie. Uwielbiam jego sposób opowiadania o świecie. Niby reporterski, ale tyle w nim autorskiego spojrzenia na świat oraz odwołań do literatury i sztuki, że czyta się to z gigantyczną przyjemnością. Kocham też książkę "Bieguni" Olgi Tokarczuk. Gdy zobaczyłem na moim czytniku, że pochłonąłem już 96 proc., zacząłem ją sobie dozować, żeby dłużej cieszyć się lekturą. Uwielbiam czytać, poświęcam temu sporo czasu, a i tak ciągle mam poczucie, że przeczytałem za mało.
- Wspomniał pan o Bułhakowie. Od niespełna dwóch lat w Teatrze Współczesnym można oglądać pana w spektaklu na podstawie jego krótkiej powieści "Psie serce". Stworzył pan kreację psa Szarika, który sczłowieczał i to najgorsze, co mogło mu się przytrafić. Wciąż lubi się pan na scenie trochę powygłupiać?
- Tak, dla mnie ten zawód musi być uprawiany z radością. Nawet jeśli grasz rolę dramatyczną, musisz mieć tę iskrę w środku, bo to ci daje otwartość w poszukiwaniach. Kiedy znika radość i aktor męczy się na scenie lub na ekranie, widz męczy się razem z nim. Ten zawód to nieustanna wymiana energii. Albo łapiesz kontakt z widzem albo on traci zainteresowanie.
- W środowisku ma pan opinię człowieka, który dokonuje cudów, by pogodzić wszystkie swoje zajęcia. Nie ma pan czasami poczucia, że warto trochę zwolnić?
- Tak już mam, że jak coś mnie pochłania, nie umiem odpoczywać. Jestem jak rozpędzona turbina. Osiągnięcie stanu spokoju zajmuje mi sporo czasu. Wiem, że z racji mojej choroby powinienem częściej łapać oddech. Mam mocne postanowienie, żeby zwolnić. Na razie staram się odnajdywać nowe sposoby relaksu. Coraz częściej czuję potrzebę kontaktu z przyrodą. Nie ciągnie mnie już do hałaśliwych, zatłoczonych miejsc, które kiedyś uwielbiałem. Wybieram las, jezioro, łódkę. Biorę to na karb dojrzewania.
- Co pana w życiu niesie?
- Pasja. Aktorstwo to bardzo pojemny zawód, który pozwala mi robić wiele nowych rzeczy. W jednym życiu przeżywam kilkadziesiąt innych. Raz jestem w wojsku i muszę strzelać, kiedy indziej zmieniam się w dresa, jak w "Wojnie polsko-ruskiej", a po tym wszystkim przychodzi rola Józefa Piłsudskiego, dzięki której zagłębiam się w historię Polski i słucham opowieści z dawnych lat. Te zmiany to coś, co mnie najbardziej pociąga i fascynuje.
Coraz częściej łapię się na myśli, że chciałbym kiedyś stanąć po drugiej stronie kamery. Wiem, że już poradziłbym sobie jako reżyser i miałbym coś do powiedzenia, ale to nadal przede mną. To też mnie cieszy, że jest jeszcze tyle fajnych rzeczy do zrobienia.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
* * *
Borys Szyc (ur. 1978 r. w Łodzi) jest aktorem filmowym i teatralnym, absolwentem Akademii Teatralnej w Warszawie. Popularność przyniosły mu m.in. drugoplanowa rola w "Symetrii" Konrada Niewolskiego, za którą w 2005 r. otrzymał Polską Nagrodę Filmową Orły oraz występ w "Vincim" Juliusza Machulskiego, która w 2012 r. przyniosła mu nominację do Złotej Kaczki. W 2010 r. otrzymał Orła za rolę Silnego w "Wojnie polsko-ruskiej" Xawerego Żuławskiego. Od 2011 r. jest aktorem Teatru Współczesnego w Warszawie. Obecnie można go oglądać m.in. w spektaklach "Hamlet" oraz "Psie serce" w reż. Macieja Englerta.