Rozmowa z Andrzejem Rosiewiczem, który skończył w sobotę 75 lat
- Podobno pierwszą płytę wydał pan w Londynie?
- Rzeczywiście, w 1968 r. pojechałem do Anglii po przygodę i żeby zarobić – pracowałem na budowie, chodziłem do szkoły językowej, śpiewałem i na gitarce pogrywałem. I zaczepiłem się z tą gitarą w takiej eleganckiej knajpie rosyjsko–żydowskiej – nazywała się "Borsch and tears" czyli "Barszcz i łzy". Pewnego razu występowaliśmy z kolegą Benzonem Munitzem - uciekinierem ze Związku Radzieckiego, który grał na mandolinie i znał bogaty repertuar piosenek rosyjskich Piotra Leszczenki w knajpie włoskiej. I siedział facet z kobitką. Podszedł, dał mi wizytówkę i powiedział "call me". A na wizytówce stało: Philips Recording Company. Okazało się, że chcą nagrać z nami płytę. No to dobraliśmy jeszcze kilku Rosjan, Ukraińców, Polaków, Żydów i nawet chyba syn ówczesnego premiera Irlandii Północnej z nami zagrał – Patrick O'Neal się nazywał. Wyszła płyta zatytułowana "Cossack Songs by Andrzej and his friends". I to była moja pierwsza nagrana płyta - od razu w Londynie.
- I nie korciło pana, by tam zostać i nagrywać następne?
- Nie. Czułem, że moje miejsce - Polaka, patrioty, katolika - jest w Polsce. Mam polską duszę, polskie poczucie humoru. Później, kiedy już wyjeżdżałem np. z Asocjacją Hagaw na artystyczne występy zagraniczne, zaczęły mi się bardzo podobać powroty do kraju, do krajobrazu, do ludzi. Co zaowocowało w 1984 r., podczas kolejnego pobytu w Anglii, piosenką "Pytasz mnie", którą później Jan Pietrzak włączył podobno do swego repertuaru, bo - jak się przyznał - przekonała go do powrotu do Polski, kiedy po stanie wojennym zastanawiał, się czy pozostać na emigracji.
- Kilka lat temu 17-letni Piotr Wolwowicz wykonał tę piosenkę w programie dla śpiewających amatorów - jury występ oceniło negatywnie, Elżbieta Zapendowska przestrzegała chłopaka przed "bogoojczyźnianymi patriotyzmami".
- Muszę przyznać, że to dosyć dziwna ocena lirycznej melodyjnej piosenki z dobrym, prostym tekstem i oczywistym przekazem - tęsknotą za ojczyzną i przywiązaniem do niej. Oceniam, że to jury - składające się w końcu z ludzi związanych z kulturą - się tym werdyktem skompromitowało. Domyślam się, że zrobili to dlatego, iż była to moja piosenka.
- To znaczy?
- To znaczy, że od pewnego momentu przestałem, dla pewnych środowisk, związanych z tzw. głównym nurtem polskiej rozrywki, istnieć jako artysta z pokaźnym poważnym dorobkiem. Nie było mnie ani w publicznej ani w komercyjnej telewizji, radiu…
- Nie przesadza pan?
- Na pięciu płytach wydanego w 2015 r. jubileuszowego albumu "80 przebojów na 80-lecie Polskiego Radia" nie ma żadnej mojej piosenki.
- Żartuje pan?
- Mówię poważnie - można sprawdzić, te płyty są, a Rosiewicza nie ma. Domyślam się, że konkurencja była bardzo silna, ale jednak kilka moich piosenek słyszałem kiedyś w polskim radiu.
- Wydano w sumie ponad milion płyt z pana udziałem, a z tego co pamiętam w latach 70. żaden poważny festiwal piosenki nie mógł się bez pana odbyć?
- Przesada, żołnierski w Kołobrzegu przez wiele lat się doskonale obywał i Zielona Góra, czyli Piosenki Radzieckiej aż do "Michaiła" też…
- No i mamy chyba odpowiedź dlaczego pana nie ma… Zaszkodził panu występ na Wawelu przed Gorbaczowem. Wciąż można spotkać opinie, że był to popis błazna, hołd dla władcy…
- Przypomnę tylko, że błaznem był wielki człowiek, niejaki Stańczyk rezydujący zresztą właśnie na Wawelu. Zanim napisałem "Wieje wiosna ze Wschodu", długo przyglądałem się poczynaniom Gorbaczowa. Jako zwykły Polak z nieufnością podchodziłem do działań Rosjanina - to chyba dość normalna, uzasadniona historycznie postawa w naszym kraju. Gdy wreszcie postanowiłem coś napisać, bo uznałem, że facet rzeczywiście chce zdemontować ten betonowy komunizm w Rosji, cały Zachód już od roku piał z zachwytu nad nim. Decyzję, czy będę mógł zaśpiewać tę piosenkę, podejmowało ponoć Biuro Polityczne PZPR.
A hołd dla władcy?!… To była piosenka rewolucyjna - mówić do sekretarza generalnego komunistycznej Partii Związku Radzieckiego po imieniu, to tak jakby do cara Iwana Groźnego zwracać się: Czaruś. O wiecznie żywym wodzu światowego proletariatu Leninie mówić per: Wołodia - tak samo. To się nie chciało zmieścić w głowach wielu aparatczyków. A jednak się udało - mam więc chyba swój skromny wkład w reformę niereformowalnego systemu - dziś w Rosji Gorbaczowa nazywają zdrajcą a mnie - jego pomocnikiem.
- Ale na najważniejszych festiwalach "niereformowalnego systemu" - w Sopocie i Opolu - był pan stałym i widocznym gościem. "Wanna blues" bawiła absurdalnym dowcipem, "Żaba story" była udanym pastiszem autentycznego wielkiego przeboju "Jej portret" ze słowami Jonasza Kofty i muzyką Włodzimierza Nahornego, wykonywanego przez Bogusława Meca...
- I podbiła mu popularność, będąc esencją mojego stylu - piosenką nie tylko liryczną, ale i śmieszną.
- Ośmieszającą trochę…
- Zabawną raczej. Jej popularność wynikła z zabawy językiem polskim - "na dużym żółtym liściu w czasie dżdżu" - jak i z naturalnej ludzkiej przekory. Wszystko, co udane i popularne, doczekuje się zwykle trawestacji, pastiszu, parodii… Wykonanie w Sali Kongresowej publiczność pięciokrotnie przerywała mi oklaskami. Nawiasem mówiąc, na wspomnianej liście 80 przebojów "Jej portret" jest.
- A "Żaby…" nie ma, może to zemsta jej twórców, ponoć różne intrygi zdarzają się w artystycznym środowisku?
- Zrobiłem to rzeczywiście bez wiedzy autorów, więc kiedy zaśpiewałem i spotkałem Włodka Nahornego na festiwalu w Opolu, to zacząłem się tłumaczyć, usprawiedliwiać… A on z tym swoim ciepłym uśmiechem przerwał mi, mówiąc: "dziękuję ci za żabkę" - docenił więc wsparcie pastiszem. Jonasz Kofta też się nie pogniewał, przeciwnie pomógł mi w innej kłopotliwej sytuacji, kiedy w Opolu dyrektor festiwalu Zbigniew Napierała chciał ocenzurować "Najwięcej witaminy…" ze zdania "ktoś przy dziecku mówił po niemiecku", by nie obrażać "przyjaciół z Niemieckiej Republiki Demokratycznej". Akurat kiedy o tym rozmawialiśmy za kulisami, pojawił się Jonasz i wysłuchawszy, o co chodzi, stwierdził: "Można to zmienić; ale wtedy nie można mówić o sztuce". Zaśpiewałem bez zmian, znów ku burzliwej radości publiczności.
- Wcześniej podobne reakcje wywoływały: "Czy czuje pani czaczę?", "Zenek blues", "Chciałbym być bałwanem", "O miłości małego fiata do syrenki", "Chłopcy radarowcy" - długo można by wymieniać… Niemal każdy swój występ zamieniał pan w show – śpiewał, tańczył, stepował a nawet fruwał…
- No właśnie, w 1980 r. na zaproszenie Jerzego Gruzy, dyrektora festiwalu, wykonałem wielkie show w Operze Leśnej Sopocie, wykonując historyczny lot nad publicznością. Następnego dnia w Grand Hotelu Czesław Niemen powiedział: "Stary, znokautowałeś ich".
Zawsze chciałem robić rewie, duchowo jestem sprzed wojny – kocham te słodkie melodie, tak jak moi rodzice; jako dziecko tego słuchałem i byłem zachwycony harmonią, melodyką, brzmieniem, emisją głosu. Uwielbiałem rewelersów. Tacy ludzie jak Hemar, Fogg, Wieniawa-Długoszowski albo Kazimierz "Lopek" Krukowski to są moi "duchowi kumple".
- Pod koniec lat 70. w audycji telewizyjnej poświęconej fenomenowi Andrzeja Rosiewicza wzięli udział reżyserzy Janusz Rzeszewski, Jerzy Gruza i właśnie Lopek, czyli Kazimierz Krukowski. W podsumowaniu Lopek nazwał pana godnym następcą Adolfa Dymszy…
- W tej audycji Lopek zwrócił się w pewnym momencie do kamery i zaczął: "Panie Andrzeju, jeśli nas pan ogląda, to niech pan wie, że…" i mnie obsypał tymi komplementami. To było bardzo eleganckie, kulturalne, przedwojenne zachowanie.
- W 1981 r. wydał pan "Dobry interes", chyba pierwszą popularną płytę nawiązującą do folkloru żydowskiego, do świata przedwojennych polskich Żydów. Utraconego i jeszcze "nieodzyskanego", bowiem polskie przekłady powieści noblisty z 1978 r. Isaaka Bashevisa Singera ukazały się później. Płyta była wówczas sporym zaskoczeniem. Chyba ryzykował pan, że np. zostanie uznany za "antysemitę"?…
- Rzeczywiście podczas jakiegoś koncertu w Sztokholmie kilka osób wstało i wyszło z sali mówiąc: dosyć tego naśmiewania się z nas!… "Proszę państwa, ja się nie naśmiewam, ja się uśmiecham" – wyjaśniłem. Śpiewała ze mną na tej płycie aktorka Teatru Żydowskiego Danuta Morel – nawiasem mówiąc córka Salomona Morela, komendanta obozu w Świętochłowicach, oskarżonego o ludobójstwo. I ona kiedyś puściła tę płytę swoim znajomym Żydom i zapytała: "I co?… Ładne te piosenki Rosiewicza?…". "Jakie to Rosiewicza, to są nasze piosenki" – usłyszała od nich. I o to chodzi… To jest rozsiewanie dobra, a nie nienawiści… Kilka lat temu zaproszono mnie do Teatru Żydowskiego na święto Chanuki. Zapowiedziałem, że zaśpiewam jedyną znaną mi żydowską balladę o morzu: "Mosze tak mosze nie?". I zaśpiewałem. Na widowni siedzieli rabin Schudrich i ambasador Izraela David Peleg - nikt się nie obraził.
- Śpiewanie o Gorbaczowie, Ziobrze, Trumpie może być chyba postrzegane jako lizusostwo?
- Ja to traktuję jako stańczykowskie komentowanie świata, osób zdarzeń jako wyrażanie swoich poglądów, które są takie, a nie inne. Artyści posiadający inne poglądy mogą je wyrażać publicznie, dowcipkować np. o tupolewie, co w mojej głowie akurat się nie mieści… Jestem prostym blondynem, który ma w głowie tylko trzy komórki - pierwsza wymyśla, druga dośmiesznia, trzecia dba o poziom, a ten wyklucza robienie żartów z narodowej tragedii. Niestety, wciąż dla wielu ludzi poglądy prawicowe są nieakceptowalne, bo "nieuropejskie". W związku z czym ze mną się nie dyskutuje, tylko skazuje na wykluczenie. Dlatego właśnie moje piosenki zniknęły z przestrzeni publicznej.
- Został "Czterdziestolatek”, w którym śpiewa pan "Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień", a od którego premiery minęły - nomen omen! - 44 lata…
- To sugestia, że zszedłem na "Dziady"?…
- Nie, tylko konstatacja, że - po efektach sądząc - na te drugie 40 lat nie był pan - trawestując słowa piosenki - wystarczająco dobrze przygotowany… A jak na trzecie?
- Któż to wie?… Zgodnie z kalendarzem, stuka mi dziś wątpliwe 75 lat, ale ponieważ minęło to jak jeden dzień, więc jestem przekonany, że ktoś mi złośliwie w papierach namieszał, zamienił - służby jakieś - kolejność cyferek i mam dopiero 57 wiosen. Co wkrótce zbada i udowodni sejmowa komisja śledcza. Jedno w tym wszystkim jest pewne, że czterdzieści lat minęło.
Rozmawiał: Paweł Tomczyk (PAP)
Fot. Wikipedia/Radosław Czarnecki