Rozmowa z Alicją Jasiną, medalistką Student Academy Awards
– Jak to się stało, że weszłaś w świat animacji?
– Skończyłam LO 9 w Szczecinie. Wcześniej nic nie wiedziałam o tej dziedzinie sztuki. Potem wyjechałam do Anglii, do Kingston University, gdzie studiowałam właśnie animację i ilustrację. Dodam, że przedtem bardzo dużo rysowałam i malowałam z natury. Nastawiałam się bowiem na złożenie papierów do akademii sztuk pięknych w Polsce.
Po Anglii przyszła pora na University of Southern California w Los Angeles. To bardzo duża szkoła. Wydział kina jest tylko jej częścią. O tę szkołę otarli się George Lucas, Steven Spielberg. Nauczanie skupia się głównie na filmowaniu z kamery, mniej na animacji. Ale dzięki temu miałam szczęście mieć profesorów, którzy uprawiają także prawdziwy film, więc to mi trochę rozszerzyło horyzonty.
– Opowiedz co nieco o kuchni animacji.
– Najpierw odkrywałam flash. W tym programie animację robi się klatka po klatce. Miałam tablet podłączony do komputera i długopis, którym rysowałam, patrząc na ekran. Mój ostatni projekt „Once upon a Line”, który zgłosiłam do studenckiego Oscara, przygotowałam już na innym narzędziu, który udostępniła mi szkoła. To jest jakby ekran i na nim rysuje się bezpośrednio. To wygodniejsze rozwiązanie. Program, którego teraz używam, nazywa się Toon Boom Harmony. To dosyć nowa aplikacja. Jest podobna do flasha.
– Animacja to tylko umiejętność. Na film trzeba mieć pomysł, aby być zauważoną – zwłaszcza w Ameryce.
– Pracę końcową na studiach musiałam zaproponować sama. Wydaje mi się, że bez kreatywnej wolności nie można stworzyć czegoś naprawdę swojego i czegoś naprawdę dobrego. To pomaga wypracować swój własny język filmowy. Tutaj, w szkole, jest bardzo dużo profesorów i bardzo dużo wolności. Mogłam się z nimi umawiać na konsultacje, ale tak naprawdę wszystko zależało ode mnie. Jeśli sam nad czymś nie popracujesz i nie zrobisz tego kroku naprzód, to pewnie zdasz nawet z dobrymi ocenami, ale bez błysku. Mnie pomagają również rozmowy z innymi ludźmi. Rozmawiam z rodziną, z przyjaciółmi. Warto wykorzystać ciekawe pomysły i przetworzyć je po swojemu.
– Opowiedz o filmie „Once upon a Line”, za który znalazłaś się w finale Student Academy Awards. Co chciałaś w nim pokazać?
– Film jest o facecie, który żyje na linii, na prostej czarnej linii. Jest do niej bardzo przywiązany, a jego życie jest bardzo nudne i monotonne. I nagle dzieje się coś, co tę linię – i jego życie – całkowicie zaburza.
Ale szczerze mówiąc, linia była pierwsza. Myślałam najpierw bardzo abstrakcyjnie. Podobał mi się pomysł: linia, potem bardziej okrągło, jakieś jej zaburzenie, całkowite jej zerwanie. Chciałam pokazać rutynę, powtarzalność. Uznałam jednak, że abstrakcyjne filmy są często niestrawne dla normalnego widza. Dlatego pojawia się człowiek, który podąża za linią…
– …i wyszedł egzystencjalizm, który zdobył uznanie jury. Czym jest ten konkurs?
– Student Academy Awards działa od ponad 40 lat. Powstał po to, żeby filmy młodych ludzi miały szansę być zobaczone, zauważone i rozreklamowane. W konkursie jest kilka kategorii, m.in. animacji czy filmów dokumentalnych. W tym roku była szczególnie duża konkurencja, zostało wybranych bardzo dużo filmów i było wiele szczebli ich selekcji. Proces był więc dość długi. 22 września będzie wielka ceremonia, wręczanie tych nagród. W związku z tym kontaktowała się już ze mną prasa. To jest bardzo użyteczne, mam na myśli pewien rozgłos. Dzięki temu mogę uczestniczyć w prawdziwych Oscarach. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, jak ciężko jest się zakwalifikować choćby do tego etapu. Nie zdawałam sobie sprawy, że droga wiedzie też poprzez wąską liczbę festiwali, za udział w których często trzeba płacić. Potem tylko ich zwycięzcy mogą zgłaszać filmy do Oscarów. To bardzo duży przywilej, że zdobywając ten medal, będę mogła aplikować do Oscara.
– Wielcy, którzy rządzą tym biznesem, inaczej teraz spojrzą na szczeciniankę w Los Angeles?
– Widzę, jak duże znaczenie ma to dla sfery filmu i reklamy, ilu ludzi się ze mną kontaktuje. To jest nagroda, którą ludzie z branży znają.
– Czy awans do puli medalowej był zaskoczeniem?
– Tak. Dużym. Bo sądzę, że mój film nie jest zbyt amerykański. Przygotowałam go bardziej na festiwale europejskie. Myślałam, że ten styl bardziej by się spodobał na przykład Anglikom. Bo w Anglii twórcy słyną z filmów prostych, animacji minimalistycznych. Natomiast w Stanach przeważa o wiele bardziej realistyczna grafika, w której jest dużo mangi. Moja praca okazała się więc bardzo nietypowa jak na Amerykę, ale może dlatego tak się spodobała.
– Jak widzisz swoją przyszłość? Bardziej w reklamie czy filmie? Czy wolałabyś pracę w dużej wytwórni filmowej, czy może jako wolny strzelec?
– Przez ostatnie miesiące pracowałam tylko z reklamami, współtworząc je z Lucasem Borrasem, który jest reżyserem tworzącym w Los Angeles. I czuję, że robiąc reklamy, można się bardzo dużo nauczyć. Na wykonanie filmu „Once upon a Line” miałam ponad rok czasu. Robiąc reklamy, mam często tylko trzy tygodnie, może miesiąc-dwa. To jest zupełnie inny tryb pracy. Więc teraz planuję więcej tworzyć w samym przemyśle, po to żeby przyspieszyć zdobywanie doświadczenia i żeby więcej się nauczyć od ludzi. Projekt konkursowy był bardzo samotny. Tymczasem ja nie chciałabym tak się całkowicie zamykać na innych twórców. Wydaje mi się, że tworząc w grupie, można bardzo dużo z tego wynieść.
Wiele tych dużych wytwórni, jak Pixar czy Dream Works, robi głównie animacje 3D. Ja wolę 2D. Oni robią więcej filmów pełnometrażowych, których produkcja trwa wiele lat, pracują nad tym setki ludzi, co sprawia, że robi się bardzo segmentowy, a każdy ma bardzo specyficzne zadania. Przy moim filmie mogłam robić wszystko, pracować z dźwiękiem, animować, rysować, myśleć nad ostatecznym kształtem. A w takim dużym filmie jesteś tylko jednym z trybików w wielkiej machinie.
– Dziękuję za rozmowę.
Marek KLASA