30 grudnia 2014 r., w wieku 79 lat, zmarł Marian Jurczyk. Przywódca Sierpnia ’80 w Szczecinie, sygnatariusz pierwszego z historycznych porozumień sierpniowych, jeden z liderów „Solidarności”, który w 1981 r. odważył się stanąć w szranki o fotel przewodniczącego związku z Lechem Wałęsą. Do miejsca, w które zaszedł, przebył długą i wyboistą drogę.
Urodził się w 1935 r. we wsi Karczewice, niedaleko Częstochowy. Bardzo szybko, w wieku niespełna szesnastu lat, po ukończeniu siedmioklasowej, wiejskiej szkoły powszechnej, podjął pierwszą pracę. Pracował jako niewykwalifikowany robotnik, m.in. przy budowie Huty Częstochowa. Rodzinne strony opuścił w poszukiwaniu lepszego życia w 1954 r., kiedy szwagier załatwił mu etat w Stoczni Szczecińskiej (od 1959 r. im. Adolfa Warskiego).
Po służbie wojskowej ukończył trzymiesięczny kurs i został operatorem dźwigu. Założył także rodzinę – w 1957 r. po raz pierwszy się ożenił, zaś rok później przyszedł na świat jego syn Adam. W poszukiwaniu lepszego zarobku przekwalifikował się na spawacza, ale szkodliwe warunki pracy na tym stanowisku szybko dały o sobie znać. Z zalecenia lekarza przesunięto go do lżejszego zajęcia – został magazynierem.
W 1970 r. losy Jurczyka po raz pierwszy splotły się z wydarzeniami „wielkiej historii”. Był uczestnikiem strajków w grudniu 1970 r. i styczniu 1971 r., kiedy wszedł w skład stoczniowego komitetu strajkowego. Brał udział w pamiętnym spotkaniu robotników z Edwardem Gierkiem. Nowy I sekretarz zrobił na Jurczyku duże wrażenie. Wiara w nową ekipę doprowadziła Jurczyka do aktywności w oficjalnych związkach zawodowych. Jak większość Polaków, na początku lat siedemdziesiątych dostrzegał zmiany na lepsze.
W drugiej połowie gierkowskiej dekady nastroje były już zgoła inne. Po odwołanej pod wpływem wystąpień robotniczych podwyżce cen w czerwcu 1976 r., w zakładach pracy w całym kraju urządzano „spontaniczne” masówki, na których kazano robotnikom potępiać kolegów, którzy wzięli udział w protestach. Jurczyka bolało wówczas nazywanie robotników „warchołami”. Na jednym z zebrań zdecydował się na wystąpienie z krytyką pod adresem władz, które sprawiło, że znalazł się na celowniku Służby Bezpieczeństwa. Uległ naciskom i w czerwcu 1977 r. podpisał zobowiązanie do współpracy. Do 1979 r. kilkanaście razy spotkał się z funkcjonariuszami. Po latach przyznając, że miał kontakty z tajną policją polityczną wspominał, że po raz ostatni próbowano nakłonić go do spotkania latem 1980 r. Odmówił.
Nękający go funkcjonariusz SB miał już wtedy do czynienia z zupełnie innym Jurczykiem – nie szeregowym pracownikiem wielkiego zakładu, a przywódcą ogromnego społecznego protestu. Na pozycję lidera wyniesiony został nieco przypadkowo. Pomogła mu karta uczestnictwa w wydarzeniach sprzed dziesięciu lat. Kiedy 18 sierpnia stoczniowcy wybierali komitet strajkowy, Krzysztof Kubicki wysunął jego kandydaturę. Trafił do zebranych swoim przemówieniem. „Nie zgrywał jakiegoś bohatera, polityka […]. Taki jeden z nas, skromny człowiek. Czuło się, że on jest uczciwy” – wspominała Maria Chmielewska. Dzień później Jurczyk stał już na czele MKS. Jako przywódca strajku był spokojny i wyważony, sprawdzał się w negocjacjach z komisją rządową.
Strajkujący szczecinianie nawiązali kontakt z gdańskim MKS. Ustalono, że oba ośrodki, prowadząc odrębne negocjacje, będą strajkowały solidarnie aż do uzyskania zgody na utworzenie niezależnych związków zawodowych. Szczeciński strajk znacząco różnił się jednak od gdańskiego. O ile w Gdańsku kluczową rolę odgrywali działacze Wolnych Związków Zawodowych, w Szczecinie odnoszono się do opozycji przedsierpniowej z dystansem i nieufnością. Na późniejszy odbiór i ocenę obu protestów rzutowała jednak przede wszystkim podjęta przez kierowany przez Jurczyka MKS decyzja o niewpuszczaniu na teren stoczni zachodnich dziennikarzy. Podczas gdy korespondenci zachodnich mediów na bieżąco relacjonowali na cały świat sytuację Gdańska, w „Warskim” straż robotnicza zatrzymała i oddała w ręce milicji ekipę BBC, wielu innych w ogóle nie wpuszczono. Po latach Jurczyk przyznawał, że takie zachowanie było błędem. O kontakty z mediami szczecinianie zadbali dopiero w dziewiątym dniu strajku, 27 sierpnia, kiedy zorganizowano swoiste biuro prasowe.
Fakt, że Szczecin zakończył strajk dzień przed Gdańskiem, położył się cieniem na późniejszych relacjach Jurczyka z Wałęsą. 4 września, podczas pierwszej wizyty Jurczyka w Gdańsku, przyszły przewodniczący „Solidarności” miał mu rzucić na przywitanie: „wbiłeś mi nóż w plecy”. Obu liderom udało się jednak, przynajmniej na pewien czas, ułożyć poprawne stosunki. Do konfrontacji doszło dopiero na I Krajowym Zjeździe Delegatów NSZZ „Solidarność”, kiedy obaj ubiegali się o fotel przewodniczącego związku. Rywalizację wygrał Wałęsa, ale Jurczyka poparło przeszło 24% głosujących, co potwierdzało jego silną pozycję.
Na przestrzeni lat 1980–1981 postawa szczecińskiego lidera uległa wyraźnemu zaostrzeniu. Z przywódcy strajku, który był przedstawiany przez władze jako przykład „zdrowego”, robotniczego protestu, stał się dla władz przykładem radykalizacji „Solidarności”, a jego wystąpienie w październiku 1981 r. w Fabryce Mebli w Trzebiatowie pomogło uzasadniać wprowadzenie stanu wojennego. Mówił wówczas m.in., że rząd PRL to „moskiewska delegatura”, poniesiony emocjami zapowiadał utworzenie trybunału społecznego dla odpowiedzialnych za kryzys gospodarczy w Polsce twierdząc, że być może „dla niektórych osób trzeba będzie zbudować szubienice i powiesić”. Dając wyraz antysemickim fobiom stwierdził również, że jedną z przyczyn kryzysu jest skład władz, w których, „jest trzy czwarte Żydów, zdrajców”.
13 grudnia 1981 r. Jurczyk został internowany wraz z większością czołowych działaczy „Solidarności”. Przez kolejne miesiące był przetrzymywany w Wierzchowie Pomorskim i Strzebielinku. Nie utrata wolności sprawiła jednak, że okres ten był dla niego szczególnie trudny. 5 sierpnia 1982 r. tragicznie zmarli jego syn z żoną. W pogrzebie uczestniczył w obstawie milicjantów i funkcjonariuszy SB. Podupadł wówczas na zdrowiu. Na kilka tygodni trafił do szpitala w Wejherowie. Późniejsze śledztwa, oficjalne i przeprowadzone przez podziemną „Solidarność”, wykazały, że Adam i Dorota Jurczykowie popełnili samobójstwo. Do takiego samego wniosku doszli w 2007 r. prokuratorzy IPN. On sam do końca był przekonany, że śmierć jego bliskich miała charakter morderstwa politycznego i miała być karą za jego działalność.
Kiedy większość internowanych jesienią 1982 r. wychodziła na wolność, Jurczyk został przewieziony do aresztu śledczego przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Usłyszał tam zarzut „próby obalenia przemocą ustroju PRL”. Do procesu jednak ostatecznie nie doszło. Więzienne mury opuścił na mocy amnestii w lipcu 1984 r. „Po pierwszych uniesieniach – wspominał po latach swoje uwolnienie – zaatakowała mnie smutna rzeczywistość. Przede wszystkim znalazłem się bez pracy. I nikt mnie nie chciał zatrudnić”. Dopiero pod koniec roku umożliwiono mu powrót do stoczni, jednak niecałe dwa lata później, ze względu na zły stan zdrowia, przeszedł na rentę.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych Jurczykowi nie udało się już odzyskać utraconej pozycji lidera. Charakterystyczną cechą ówczesnego podziemia politycznego było narastające zróżnicowanie, które z czasem zaczęło przybierać formę konfliktów. Jedną z zasadniczych kwestii, które dzieliły działaczy, była sprawa przywództwa podziemnej „Solidarności”. Jurczyk stanął wówczas po stronie „legalistów”, którzy twierdzili, że związkiem powinny kierować jego władze wybrane w 1981 r., do których należał. Innego zdania był Lech Wałęsa. Na Pomorzu Zachodnim większym zaufaniem od Jurczyka darzył Andrzeja Milczanowskiego. To stronnicy późniejszego ministra spraw wewnętrznych, skupieni wokół kierowanej przez niego Rady Koordynacyjnej „Solidarności” Regionu Pomorze Zachodnie, wspierani przez Wałęsę, odgrywali kluczową rolą w szczecińskiej opozycji w schyłkowym okresie PRL, od strajków sierpniowych w 1988 r., przez udział w obradach Okrągłego Stołu, aż po wybory z 4 czerwca 1989 r. Przywódca wielkiego strajku z 1980 r. odsunięty został na boczny tor.
Od 1987 r. współtworząc opozycyjną wobec Wałęsy Grupę Roboczą Komisji Krajowej „Solidarności”, Jurczyk był również przeciwnikiem Okrągłego Stołu i tzw. wyborów kontraktowych. W 1990 r. został przewodniczącym nowo powstałej „Solidarności’80”.
Wciąż odwołując się do mandatu, który otrzymał w 1981 r., zdawał się nie dostrzegać zmian, które od tego czasu zaszły w Polsce. Kontynuował jednak działalność publiczną. W 1997 r. z sukcesem wystartował w wyborach do Senatu RP. Rok później założył własny Niezależny Ruch Społeczny i jako kompromisowy kandydat wybrany został przez Radę Miasta prezydentem Szczecina. Zrzekł się tej funkcji, kiedy w styczniu 2000 r. Trybunał Konstytucyjny orzekł, że nie można łączyć jej z mandatem senatora. Po dwóch miesiącach powróciła do niego sprawa sprzed ponad dwudziestu lat.
W marcu 2000 r. sąd lustracyjny uznał Jurczyka za kłamcę lustracyjnego, co stało się przyczyną pozbawienia go również miejsca w Senacie. Jego sprawa była jednak przykładem nieudolności sądownictwa III RP w kwestiach lustracji. Po złożeniu odwołania, jeszcze przez ponad dwa lata musiał czekać na wyrok Sądu Najwyższego, który ostatecznie oczyścił go z zarzutu agenturalności dowodząc, że w latach 70. był zmuszany do kontaktów z SB pod groźbą utraty życia.
W tym samym 2002 r. Jurczyk po raz kolejny stanął do walki o głosy wyborców. Tym razem w wyborach bezpośrednich uzyskał fotel prezydenta Szczecina. Nie okazał się jednak sprawnym włodarzem miasta. Ubiegając się o reelekcję w 2006 r. uzyskał tylko niespełna 3% głosów.
Kiedy kilka lat temu spotkałem się z Jurczykiem, stanął przede mną sympatyczny, bardzo uprzejmy starszy pan. Przez kilka godzin odpowiadał cierpliwie na moje pytania dotyczące jego działalności. Nie miałem wrażenia, że rozmawiam z legendą. Bardziej z człowiekiem, który nie do końca sam potrafił odnaleźć swoje miejsce w historii, na kartach której na trwałe się zapisał.
Michał SIEDZIAKO
(Autor jest pracownikiem OBEP IPN w Szczecinie, tekst był publikowany w „Polityce” 2015, nr 3)
Fot. Stefan CIEŚLAK
Stanął przede mną sympatyczny, bardzo uprzejmy starszy pan. Przez kilka godzin odpowiadał cierpliwie na moje pytania dotyczące jego działalności. Nie miałem wrażenia, że rozmawiam z legendą. Bardziej z człowiekiem, który nie do końca sam potrafił odnaleźć swoje miejsce w historii, na kartach której na trwałe się zapisał.
Na zdjęciu: Marian Jurczyk i Kazimierz Barcikowski w chwilę po podpisaniu porozumienia