Rozmowa z Joanną Fabicką, autorką książki „Rutka”
– Podejrzewam, że autorka serii o Rudolfie Gąbczaku czy książki takiej jak „Rutka” od czasu do czasu musi stawić czoła stereotypom na temat „literatury dla dzieci” czy „literatury dla młodzieży”. Zmaga się pani z etykietami? Jakieś szufladki denerwują panią szczególnie?
– Całe życie uciekam z szufladek, przed wszechogarniającym przymusem metkowania wszystkich i wszystkiego. Dlatego każda moja książka jest inna i dla innego czytelnika: piszę dla dzieci, dla nastolatków i dla dorosłych. Często jestem pytana, kiedy wreszcie się zdecyduję – odbiorca młody czy dorosły? Książka śmieszna jak cykl o Rudolfie czy przejmująca jak „Rutka” i „Second Hand”? Przymus wąskiej specjalizacji jest przekleństwem naszych czasów, kucharza nikt nie pyta, dlaczego nie serwuje tylko jajecznicy, prawda?
Nawiązując do stereotypów – najbardziej krzywdzący jest chyba ten, że literaturę dla młodego czytelnika traktuje się jako „podgatunek”, coś gorszego, nad czym szacownym gremiom krytycznoliterackim wciąż nie przystoi zanadto się pochylać. Dlatego nominację do nagrody Gryfia postrzegam jako gest prawdziwej odwagi i dowód na niesztampowe myślenie jurorów. Proszę mi wybaczyć, że pozwalam sobie na zgryźliwość, ale dość już mam tej wytartej jak po stokroć cerowane gacie hierarchii: w Polsce mamy przede wszystkim pisarzy, potem grupkę ekscentrycznych kobiet pretendujących do bycia pisarkami – fakt, że zaistniała konieczność ustanowienia nagrody literackiej Gryfia tylko dla pisarek jest czymś bardzo krzepiącym, ale jednocześnie i niezmiernie smutnym.
Na samym dole tej drabiny cichutko popiskują autorzy dla dzieci i młodzieży. A to przecież oni wykonują żmudną pracę u podstaw i kształtują przyszłe nawyki oraz gusta czytelnicze. Dorosłe społeczeństwo nie będzie czytać, jeśli nie czytało, będąc dzieckiem.
Niski prestiż literatury dziecięcej doskonale widać na przykładzie wysokości nagród w konkursach literackich: pula nagród w konkursie im. Wisławy Szymborskiej dla poetów – 200 tysięcy złotych, Gdynia – podobnie, Nike – 100 tysięcy i… główna nagroda polskiej sekcji Ibby – organizacji promującej książki dla młodego czytelnika, którą „Rutka” zresztą zdobyła – tysiąc osiemset złotych. Przytoczyłam te przykłady, ponieważ twarde argumenty finansowe najlepiej trafiają do ludzi, one pokazują de facto rzeczywiste miejsce literatury dziecięcej w Polsce.
– „Rutka” łączy, między innymi, konwencję baśni z tematyką Holocaustu. Skąd pomysł na takie niecodzienne – i ryzykowne – zderzenie? I czy był taki moment w trakcie pisania, że zadrżała pani ręka?
– W trakcie pisania nic mi już nie drżało, natomiast wcześniej, gdy książka dojrzewała, cała byłam jednym drżącym ciałem. Chciałam napisać powieść o tym, że każde miejsce miało przed nami swoją historię i mieć będzie po nas. Warto mieć tego świadomość ze względu na ślad, jaki i nam przyjdzie zostawić dla potomnych. Ta książka powstała z miłości do Łodzi – mojego rodzinnego miasta, choć historia tam opowiedziana mogła zdarzyć się wszędzie. „Rutka” miała więc być opowieścią o spotkaniu przeszłości z teraźniejszością, ale przede wszystkim o magicznej mocy wyobraźni, która jest dla nas najczulszym schronieniem w potwornych czasach. Wreszcie to książka o sile dziecięcej przyjaźni i tęsknocie za drugim człowiekiem, za ludźmi, którzy przeminęli, choć został po nich ślad odciśnięty na klamce, filiżance, chodniku. Bruno Bettelheim twierdził, że baśń, w ogóle opowieść, ma moc terapeutyczną. Żeby była pożyteczna, musi być „cudowna”. Dlatego „Rutka” jest napisana jak sen, oniryczne zdarzenia wykradają się spod władzy logicznego działania skutku i przyczyny. Trawy są czerwone, kurczak bez głowy zostaje ukochanym zwierzątkiem domowym, a Diamentowa Planeta naprawdę istnieje. Dla dzieci można pisać o trudnych tematach, trzeba jednak mieć świadomość odpowiedzialności za słowo i świat, jaki się powołuje do istnienia. Dlatego w „Rutce” nie znajdziemy słów: zagłada, getto, wojna. To zaledwie powidok czający się na obrzeżach tej opowieści. Najistotniejsza jest emocja i podążanie czytelnika za nią. Oraz humor – im bardziej absurdalny, tym lepiej. Dzieci go uwielbiają.
– W pewnym momencie Rutka tłumaczy Zosi: „Dorośli nie są zbyt rozgarnięci i widzą tylko niektóre rzeczy. Dla własnego bezpieczeństwa”. Jakie nowe możliwości daje pisarce – zwłaszcza pisarce dotykającej spraw takich jak żydowskie getto – perspektywa dziecka?
– No właśnie ogląd świata mocą pozaracjonalnych władz poznawczych: tu rozum i percepcja zawsze muszą ustąpić przed imaginacją, intuicją. Mam wrażenie, że we wszystkich moich książkach ta perspektywa dziecka jest niezwykle istotna. W gruncie rzeczy wszystkie są głosem w obronie jego podmiotowości. Jednak ja sama spostrzegłam to niedawno, zwróciła mi na to uwagę dopiero pewna studentka pisząca pracę o moich książkach. Ale to jest coś, co tkwi we mnie bardzo głęboko i nie jest skutkiem świadomej pisarskiej decyzji. To coś immanentnego. Bardzo bliska jest mi koncepcja dziecka jako istoty omnipotentnej, przybysza z cudownej krainy. Pamiętam, gdy pierwszy raz zobaczyłam film Carlosa Saury „Nakarmić kruki” – doskonale pokazał ten niepokojący dualizm: niewinność i okrucieństwo, bezradność i sprawczość. Ja sama byłam trochę takim saurowskim dzieckiem. Zatem nie jest to dla mnie nowa możliwość, poszerzenie pisarskiej „mocy”, raczej coś, co towarzyszy mi od zawsze. Jedyne ryzyko, jakie się z tym wiąże, to nadmierna czujność, zwielokrotniona liczba receptorów.
– Czy wykształcenie filmoznawcze jakoś wpływa na pani pisanie?
– Z pewnością. Studia kulturoznawcze położyły solidne podwaliny pod mój świat uczuć i emocji. Natomiast później, w czasie pracy w łódzkiej „filmówce”, montując studenckie etiudy, zdecydowanie uwrażliwiłam się na formę, konstrukcję i rytm. One w każdej opowieści są niezwykle istotne. Wiem, kiedy ciąć. Doświadczenie scenopisarskie też wymusza pewną precyzję kompozycyjną. Montaż jest jednak zajęciem wymagającym ogromnej cierpliwości, ja jej nie posiadam, dlatego po kilku latach zamieniłam film na literaturę. Montażowi zawdzięczam jednak bardzo wiele: nie tylko kwestie warsztatowe, ale i osobiste. Z moim mężem Sławomirem Fabickim, wówczas studentem reżyserii, poznaliśmy się właśnie przy jego drugorocznej etiudzie. Potem wszystko razem montowaliśmy, a za „Męską sprawę” dostaliśmy nominację do Oscara i polecieliśmy do Hollywood na oscarową galę.
– Jak na „Rutkę” reagują czytelnicy? I kim są? To dorośli? Dzieci? Dorośli czytający książkę wspólnie z dziećmi?
– To wspaniałe obserwować, jak ta książka otwiera i ośmiela ludzi. Czytana jest właściwie w każdych możliwych konfiguracjach: dorośli, dzieci, wspólnie. Każdy czyta ją na innym poziomie, ze swoją „życiową walizeczką” w ręku. Dzieci kibicują Rutce i Zosi, zaśmiewają się z ich przygód, cieszą szczęśliwym zakończeniem. Dorośli często płaczą. Oni wiedzą, że tu nic nie może się dobrze skończyć. Tym najstarszym „Rutka” przypomina ich własne, często wojenne dzieciństwo, aktywuje tęsknotę za tymi, których już nie ma. Ale książka daje przecież nadzieję i otuchę. Jak mówi ciotka Róża, do przebycia najwspanialszych podróży nie trzeba nóg, ale fantazji, a to co najważniejsze znajduje się w sercu. To najbezpieczniejszy schowek dla wspomnień. Dlatego każe Zosi robić z banknotów samolociki i puszczać je w deszczu. Uczy ją widzieć to co niewidzialne, otwiera na emocje. Na emocje otwierają się też dzieci, z którymi spotykam się na warsztatach w szkołach czy bibliotekach. Rozmawiamy o roli wspomnienia, one chętnie podejmują ten trop. Często zaskakują mnie swoją wrażliwością i otwartością. Bardzo cenię ten kontakt z małym czytelnikiem. Jest natychmiastowy: bez lęku, oporów, za to zawsze z radością. Wiele tym dzieciakom zawdzięczam. I ich nauczycielom, którzy wciągnęli „Rutkę” do nieoficjalnego kanonu lektur.
– Chciałbym zapytać o kontekst, w jakim powstała książka – na ile uświadomiona wśród samych łodzian jest trudna historia Bałut? I czy ta świadomość jakoś zmienia się w ostatnich latach?
– Świadomość historii miejsca jest wśród mieszkańców Bałut bardzo wysoka. To trudna dzielnica, ludzie są tam twardzi, bo wiodą twarde życie. Ale wiedzą, że mieszkają w domach, które stały tam od przedwojnia, chodzą po tym samym bruku, po którym chodzili dawni żydowscy mieszkańcy. Mury noszą ślady tysięcy rąk, chodniki – tysięcy stóp. Zosia i Rutka mieszkają w konkretnym miejscu, na ulicy Rybnej 13. Tuż obok, na Rybnej 15, był w czasie wojny punkt lokowania Żydów przywożonych transportami z Europy Zachodniej. Niedaleko tego miejsca jest most nad ulicą Zgierską (charakterystyczne dwie wieże kościoła widać było z każdego punktu getta) oraz tzw. Plac Strażacki, na którym Chaim Rumkowski wygłosił przemówienie poprzedzające Wielką Szperę. W czasie ubiegłorocznego festiwalu Apostrof Empik zorganizował spacer z przewodnikiem śladami „Rutki”. Przyszło mnóstwo osób – także mieszkańcy Bałut. Łódź i same Bałuty bardzo często goszczą potomków dawnych mieszkańców. Wycieczki ze Stanów, z Izraela, właściwie z całego świata są czymś naturalnym w codziennym krajobrazie tej dzielnicy. Sama widziałam, jak pewien młody człowiek postawił w bramie świeczkę dla swego dziadka. Kilka minut później płomień zgasł, a tzw. lokalsi ponownie go zapalili. Oni wiedzą, że to jest wspólna przestrzeń, do której każdy ma prawo.
– I jeszcze inaczej: co Łódź dała pani jako pisarce?
– Wszystko. Bojaźń i drżenie, lęk i odwagę, smutek i szczęście. To miasto o niezwykłej częstotliwości drgań, jestem pewna, że leży na skrzyżowaniu wodnych żył. Jest jakby przykryte czarnym welonem, spod którego snuje swą pieśń. Wiecznie rozedrgane, niespokojne, pulsujące podskórnym napięciem. Ale też fascynujące, twórcze, niepokorne. Nie mieszkam w Łodzi już od siedemnastu lat, ale wciąż drżą mi nogi, gdy wysiadam na dworcu. Zawsze będę stąd.
– Po „Rutce” wydała pani książkę „#me” o nastolatce borykającej się z problemem alkoholowym matki. Co dalej?
– Znów płodozmian: teraz czas na powieść dla dorosłych czytelników. Czy pan wie, że statystyczny mężczyzna pozostający w związku małżeńskim żyje kilka lat dłużej od kawalera, natomiast kobieta odwrotnie? Rodzina jest zatem jak gadzina, co dusi i sprawia, że z kobiecego przedmałżeńskiego syreniego ogona spadają tęczowe łuski i zostaje tylko łysy kikut. O tym to będzie piosenka, o tym to będzie melodia. Potem projekt filmowy, mam nadzieję szlifowany w szkole Wajdy i wreszcie powieść dla dzieci: „Czarna Kordełka”. Jestem więc wycięta z życia na co najmniej trzy lata.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
Rozmawiał Alan Sasinowski