Sobota, 23 listopada 2024 r. 
REKLAMA

Pamięć i słowo są najcenniejsze

Data publikacji: 13 czerwca 2018 r. 13:30
Ostatnia aktualizacja: 17 czerwca 2018 r. 12:51
Pamięć i słowo są najcenniejsze
 

Rozmowa z Weroniką Gogolą, autorką nominowanej do Nagrody Gryfia książki "Po trochu"

- Przed pisarskim debiutem, jakim jest "Po trochu", zajmowała się pani tłumaczeniami. Co było punktem zwrotnym, impulsem do tego, żeby przemówić własnym głosem? I jak na formę debiutu wpłynęła praca tłumaczki?

- W zasadzie rzeczy działy się paralelnie. Pisałam już od dłuższego czasu, zresztą jak wiele młodych ludzi. Pisanie długo było dla mnie tylko wyżywaniem się, próbą okiełznania świata po swojemu. Ale przyszedł punkt przełomowy - nagła śmierć mojego Ojca. I pisanie stało się kluczem do ostatecznego pożegnania, ostatnią rozmową, oddaniem pewnego rodzaju hołdu filozofii, którą przekazał mi Ojciec. Nie jestem więc tutaj specjalnie odkrywczą debiutantką - pisanie było dla mnie terapią, ostatecznym zamknięciem dzieciństwa. Równocześnie jednak wiedziałam, że to co piszę ma charakter uniwersalny, bo każdy z nas prędzej czy później dochodzi w życiu do tych samych prawd - uważam to za coś bardzo cennego. Dlatego pomimo tego, że książka ma charakter osobisty, podczas jej pisania gdzieś głęboko w sercu kołatała się nadzieja, że może kiedyś trafi do innych. No i stało się - z czego jestem ogromnie szczęśliwa.

Praca tłumaczki niezwykle mi pomogła. Dzięki niej mogłam pozwolić sobie na troszkę odważniejsze eksperymenty z językiem, bo w jakiś sposób byłam wyćwiczona i wgryziona w te wszystkie zasady na jakich działa. Albo może inaczej- miałam wyostrzoną intuicję językową. Starałam się, żeby język głównej bohaterki dojrzewał razem z nią, zmieniał się, z nieporadnego ale równocześnie nieposkromionego przechodził w ten zgodny z przyjętymi normami. Kiedy tłumaczysz, działasz trochę jak chirurg. I długo myślisz, zanim coś napiszesz. Szukasz. Z “Po trochu” było podobnie. Najpierw wychodziłam tę książkę, dosłownie, bo najlepiej mi się myśli podczas chodzenia. Myślałam nad jej strukturą, najpierw całą drabinkę śmierci, jak to nazywam, ułożyłam w głowie, a potem zawiesiłam na grafie z fiszek na ścianie w swoim krakowskim mieszkaniu. A dopiero potem zaczęłam pisać.

Doświadczenie tłumaczki jest też ważne przy kolejnych, czwartych i piątych podejściach do tekstu- tutaj przydaje się niedowierzanie, które tłumacze powinni posiadać- jeśli coś nie brzmi dobrze, to po prostu należy to usunąć. Podchodziłam więc do pierwszego draftu jak do obcego tekstu i tak jak tłumaczka, chciałam być blisko autorki, ale równocześnie czasami byłam ostra w ocenie.

- Narratorka "Po trochu" wyznaje: "Gogola nie potrafi zatrzymać historii w sobie, chce ją zawsze posłać dalej". Rozumiem, że snucie opowieści to w pani przypadku tradycja, zajęcie rodzinne? Miała pani rodzinnych opowiadaczy, którzy szczególnie panią zainspirowali?

- Ja się składam z tych historii. Niektóre wspomnienia z dzieciństwa zacierają mi się i już nie wiem, czy to moje doświadczenie, czy doświadczenie moich wujków i ciotek. Jestem z rodziny opowiadaczy, chciałam w jakiś sposób przedłużyć tę tradycję. A miałam to szczęście, że nie tylko Gogole, ale również pozostałe odłamy mojej rodziny to doskonali opowiadacze. Jednym z najlepszych był mój sąsiad, wujek Janek Karaś. Przybiegałyśmy do niego z siostrą, siadałyśmy w kuchni, jadłyśmy Królewca, którego upiekła ciocia Hania i słuchałyśmy historii o tym, jak to kiedyś było. Opowieści wujka Janka były fascynujące, zwłaszcza, że jak to się mówi, wujek się nie szczypał i bardzo często opowiadał nam soczyste, niekiedy nawet wulgarne historyjki- co dla dzieci jest nie lada gratką. Ciocia zawsze nerwowo usiłowała go zgasić: “Janek, to są dziewczynki” ale wujek nic sobie z tego nie robił i raczył nas pikantnymi wiejskimi legendami. Dla naszej rodziny rozmowa, opowieść jest czymś co nas łączy, spaja. Siedzimy przy wielkim stole i wspominamy, opowiadamy, wymieniamy się historiami. To właśnie tata nauczył mnie, że dzięki opowieści zatrzymujemy na dłużej tych, którzy odeszli. Tak troszkę ich wskrzeszamy. I tak na przykład, wiele opowieści wujka Janka znalazło się w “Po trochu”, a tak się stało, że w tym roku na Boże Narodzenie wujek umarł. I cieszę się, że chociaż cząsteczkę z tego, co nosił w sobie, udało mi się ocalić. Dla mnie pamięć i słowo to najcenniejsze co posiada człowiek. Szkoda tylko, że wciąż nieumiejętnie z nich korzystamy.

- "Bo jakoś tak jest w życiu, że śmieszne idzie w parze ze smutnym" - mówi narratorka przy okazji pisania do umierającej ciotki listu, który ma ją rozbawić. Swoją drogą, to zdanie mogłoby być mottem książki. Czy ta zgoda na spokojne przyjęcie wszystkich aspektów życia to jest coś, co wyniosła pani z dzieciństwa w Olszynach? Czy ta zgoda objawiła się dopiero w trakcie pisania?

- Bo tak jest:) Zdecydowanie wyniosłam to z domu. Na wsi łatwiej przyjmuje się taką filozofię, bo człowiek jest uważniejszy na to, co za oknem. A tam bez zakłóceń zima przechodzi w wiosnę, wiosna w lato, a lato w jesień i tak w kółko. Podskórnie przyzwyczajasz się do jakiegoś cyklu, do tego że życie ma swoje ups and downs i nie ma w tym nic dziwnego, a przede wszystkim nic złego. Myślę, że coraz więcej z nas chciałoby tylko tego dobrego, tylko tych kokosów i kiedy przyjdzie złe, a wiadomo, że przyjdzie, to człowiek się miota, bo każdą złą falę bierze jako koniec świata. Tymczasem to tylko przypływ, będzie i odpływ. Wróciłam teraz z nad morza, przepraszam za tę dygresję;) W ogóle to ja nie lubię za bardzo mówić o tych rzeczach, bo one zawsze brzmią tak strasznie banalnie i tanio. Wolę, żeby każdy sobie po cichu dochodził do tych prawd. Ja doszłam ale z pewnością łatwiejszą ścieżką, dzięki miejscu w którym wyrosłam, a przede wszystkim rodzinie z której jestem. Ale myślę, że każdy ma szansę dojść do tych banalnych prawd. Prędzej czy później. Dla mnie największą lekcją, którą dostałam od Ojca a którą zrozumiałam po jego śmierci była prawda o tym, że do wszystkiego trzeba podchodzić z pokorą. Więc staram się. Chociaż to nie jest łatwe, bo jestem przebojową Zbójnicką i często zapominam, że nie na wszystko, a przede wszystkim nie na wszystkich mam wpływ. Ale staram się być blisko pokory. Wtedy żyje się lepiej. Dobrze się żyje.

- Zgodziłaby się z pani takim sformułowaniem, że w napięciu między życiem a śmiercią wygrywa – mimo wszystko - życie?

- Tak. Bo śmierć w końcu to tylko chwila. Na dodatek nie wiadomo, czy za tą chwilą coś się kryje, czy nie. Dlatego nie należy się za bardzo na tym skupiać. Z drugiej strony, jeśli podejść do tego znowu w chłopski, wegetacyjny sposób, to może nie ma żadnego napięcia, kontry, tylko płynne przejście? Coś zgnije a coś na tym wyrośnie. No i gdzie tu początek, a gdzie koniec? Nie ma.

- Inny cytat: "Bo niektóre rzeczy z człowieka na człowieka przechodzą nawet po setkach lat i potem się nie wie, czy się jest sobą naprawdę, czy może się jest pozbieranym z kawałków". Właśnie - decydujemy o tym, kim się stajemy, czy decyduje się to niejako poza nami?

- Decydujemy o tym, co zrobimy z tym, co dostaliśmy. Tak bym to rozumiała. Nie chcę przesadzać z determinizmem dzieciństwa, bo jako dorośli ludzie oczywiście mamy wpływ na to, co robimy i kim jesteśmy. To znaczy, częściowy wpływ. Ale są rzeczy, na które nie mamy wpływu. I moim największym odkryciem którego dokonałam jako trzydziestolatka jest to, że nie ma sensu z tym walczyć. Znowu bardzo odkrywczo, prawda? Ale co ja na to poradzę, że to takie proste.

- "Po trochu" to także opowieść o latach dziewięćdziesiątych. Rodzina narratorki po przełomie zarobiła mnóstwo pieniędzy wytwarzając "gipsowe cycki, gipsowe siusiaki" dla Niemców. Jak wyglądają lata 90. z perspektywy roku 2018?

- Te cycki będą się za mną ciągnąć do końca życia:) Ostatnio byłam na spotkaniu ze studentami polonistyki w Niemczech i oczywiście pytali o to. Ale, wracając do lat dziewięćdziesiątych, myślę że moja książka to przede wszystkim opowieść o dzieciństwie, o uczeniu się życia, o szukaniu sposobu na to, jakim językiem go opisywać - o szukaniu, bardzo nieudolnym, tego języka. Ale w związku z tym, że moje dzieciństwo przypadło na okres transformacji, to książka stała się również opowieścią o tych czasach- nie jestem na tyle zdolna, żebym umiała pisać o jakimś innym okresie. Ale oprócz tego lata dziewięćdziesiąte hmm... myślę, że zasługują na swoją historię. Nie
rozumiem problemu niektórych krytyków, którzy twierdzą, że lata 90te były kiczowate i nie należy o nich pisać, przywoływać tego koszmarnego, ociekającego kiczem okresu. Tymczasem ta doba mówi więcej o nas Polakach niż by się wydawało. Świetnie zresztą uchwyciła to Olga Drenda w swojej Duchologii. Lata 90 to trochę taka zapowiedź karnawału, który nigdy się nie wydarzył. Ale my w niego wierzyliśmy. Może dlatego trudniej nam zrozumieć wszystko to, co dzieje się dookoła. Ja żyłam w przeświadczeniu, że wszystko złe już było, że nic strasznego się już nie wydarzy, że czeka nas spokojne życie. Tymczasem Europa najadła się szaleju i zmierzamy coraz bardziej do katastrofy. Nie potrafię tego pojąć. Ja nie potrzebuję karnawału, ale chcę normalnego, spokojnego życia, chcę żeby wszyscy dali mi święty spokój, nie chcę codziennie czuć się zobligowana do wyrażania swojej opinii, stawiania po jakiejś stronie. Ale niestety, nie zanosi się na takie czasy.

- W swojej książce wykreowała pani świat bardzo osobny, odrębny, wyrazisty. Krytykom się spodobał. A jak odbierają go
czytelnicy? Co ich w "Po trochu" pociąga najbardziej?

- Chyba właśnie to współodczuwanie. To uważam za największy sukces tej książki. Ja się cieszę, że ona jest taka mało oryginalna, bo mnie cieszy to, że pewne rzeczy widzimy tak samo. Chciałabym zawsze szukać tego wspólnego, na tym się skupiać. Dużo się mówiło, to znaczy krytycy mówili, że to książka pokoleniowa, najtisowa- tymczasem po spotkaniach z czytelnikami widzę, że to nieprawda, ponieważ podchodziło do mnie bardzo wiele osób starszych ode mnie, mówiąc, że odnaleźli w “Po trochu” siebie, swoje dzieciństwo, swoje historie. To chyba najcenniejsze, co możesz dostać.

- W kolejnych książkach będzie się pani jeszcze zajmowała Ojcowizną? A jeśli zamierza pani wejść w inne przestrzenie, to
proszę zdradzić - w jakie?


- Nie, nie ma sensu w kółko mówić o tym samym. Pora na Córowiznę:) “Po trochu” było pewnego rodzaju hołdem dla tego, z czego wyrosłam. Pora ruszyć z miejsca. Teraz chcę się skupić na moim nowym mikro-świecie, czyli Słowacji. To świat który wybrałam na swoje samodzielne, świadome zakorzenienie. Albo raczej przesadzenie. Mieszkam tutaj już ponad dwa lata. Nowa książka będzie o Słowacji, o Bratysławie, mieście, w którym mieszkam. Ale przede wszystkim o ludziach. Chciałabym, żeby była zwyczajna. Mam nadzieję, że się uda.

- Dziękuję za rozmowę. ©℗

Rozmawiał Alan Sasinowski

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA