Sobota, 20 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Miłość, która nie starczyła na ocalenie

Data publikacji: 22 czerwca 2016 r. 13:31
Ostatnia aktualizacja: 02 lipca 2017 r. 14:22
Miłość, która nie starczyła na ocalenie
 

Rozmowa z Agatą Tuszyńską, autorką książki „Narzeczona Schulza" nominowanej do Gryfii - Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej dla Autorki przyznawanej przez "Kurier Szczeciński"

– Jak to się wszystko zaczęło? Co takiego jest w historii Józefiny Szelińskiej, że pomyślała pani: „Muszę się tym zająć!"?

– Zaczęło się od przypadku, choć wiem – nie tylko za sprawą I.B. Singera, że przypadek to jedynie maska na twarzy przeznaczenia. Dostałam od Biety Ficowskiej, wdowy po Jerzym Ficowskim, poecie, paczkę listów od Józefiny Szelińskiej, narzeczonej Schulza. Pochodziła spod Lwowa, po wojnie zamieszkała w Gdańsku. Była nauczycielką, potem bibliotekarką. Nigdy o swojej przeszłości i związku z Schulzem nie mówiła. Od 1948 roku przez niemal pół wieku korespondowała z biografem Brunona. Zawierzyła mu ich przeszłość. Zobaczyłam w tych świadectwach losu materiał na książkę, portret podwójny pary ludzi, którzy wzajemnie się stwarzają. Mistrza i Muzy, Artysty i kobiety, której miłość nie starczyła na wspólne ocalenie.

– „Narzeczona Schulza" to nie reportaż i nie powieść, ale „apokryf". Dlaczego zdecydowała się pani na taką formułę?

– Bo nie znam prawdy objawionej, bo to nie jest źródłowa biografia. Chciałam dać czytelnikom własną opowieść o związku młodej kobiety z genialnym autorem „Sklepów cynamonowych", osobisty wariant tej historii wynikający z moich doświadczeń, przemyśleń i wizji świata. To moja Juna i mój Bruno, bardzo nieszczęśliwi oboje. Wierzę, że nie przekłamałam prawdy. Starałam się być im wierna, a jednocześnie sztukowałam ich historię domniemaniami i refleksjami, jakie wywoływał we mnie ich związek. Wybrałam szczególną formę tej książki, najbardziej pasującą dla mnie jej strukturę. Mówienie głosem Józefiny stało się dla mnie kluczem do tej postaci. Pozwoliło na zbliżenie się do osobnej prawdy tej zakochanej, zawiedzionej i doświadczonej kobiety. Używam też narracji nieco zdystansowanej, w trzeciej osobie. Te opowieści stykają się i dopełniają.

Narzeczona Schulza - Agata Tuszyńska– Drohobycz – co to za miasto? Z jakich powodów Bruno Schulz – mimo podejmowania mniej lub bardziej przekonujących prób – nie był w stanie opuścić tego miejsca?

– Dziwne to było miasto – pisał Marian Hemar, poeta – egzotyczne i rodzinne, jak z farsy i operetki, miasto komik i przedmiot kawałów, miasto nagłych fortun i krachów, defraudant i spekulant. Właściwie – półtora miasta. Pół polskie, pół żydowskie i pół ukraińskie.

Owo wielokulturowe miasteczko we wschodniej Galicji, gdzie Schulz się urodził, stało się jego centrum wszechświata, najważniejszym punktem odniesienia, zarówno życiowym, jak i literackim. To była jego Ziemia Obiecana, Atlantyda, Ameryka, do której podróżnicy płynęli latami. Tam czuł się zakorzeniony i w miarę bezpieczny, on, który bał się rzeczywistości, coraz bardziej w miarę upływu lat. Pokolenia przodków, znajome ulice, rynek, biedne uliczki żydowskiego Łanu, rozmodleni wierni w synagodze… to był świat oswojony, najmniej dotkliwy ze znanych. „Sanatorium pod klepsydrą" tam tylko mogło się narodzić. Schulz był przekonany, że to jest jego życiodajna gleba, bez niej nie umiał tworzyć. A przecież dla sztuki żył.

– Właściwie dlaczego Józefina Szelińska, kobieta piękna, wykształcona i niezależna, godziła się - przynajmniej do pewnego momentu – na to, by Schulz redukował ją do kogoś do „obsługi życia", podczas gdy on poświęci się sztuce?

– Może z miłości, może z potrzeby uczestniczenia w wyjątkowości jego świata i legendy…? A może w ten sposób chciała pomóc sztuce? Wierzyła w wielki talent Brunona, ceniła jego artystyczną moc, chciała być blisko zafascynowana tym, co potrafił wyczarować słowem.

– Szelińska sama w pewnym momencie stwierdza, że Schulz na pewne rzeczy był „za mało ludzki". Co to właściwie znaczy – „za mało ludzki”?

– Sztuka była dla niego najważniejsza, podporządkowywał jej wszystko. Wymagała wiele, nie tylko czasu, uwagi, dyscypliny, także innych źródeł inspiracji. Ucieleśniała jego marzenia, usprawiedliwiała obecność w świecie, którego ból dotkliwie odczuwał. W pierwszym okresie ich fascynacji Juna wierzyła, że zbudują wspólną przyszłość, jak każda kobieta chciała mieć rodzinę, dom, dzieci. Drohobycki nauczyciel rysunku, wspaniały artysta zupełnie się do tego nie nadawał. Nie potrafiła w miarę upływu lat tego nie zauważyć. Traciła złudzenia, często w dość brutalny sposób.

– Szelińska po wojnie nie ułożyła sobie życia, przynajmniej w tym sensie, w jakim większość z nas to rozumie. Wydaje się, że zajmował ją przede wszystkim udział w procesie przywracania Schulzowi należnego mu miejsca w polskiej kulturze. Z czego to wynikało? Z miłości? Z nieumiejętności prowadzenia normalnego życia? Z wojennej traumy?

– Nie potrafiła żyć z Brunonem, sama od niego odeszła po niespełna czteroletniej znajomości. Ale potem przyszła wojna, jego okrutna śmierć. Wyrzuty sumienia, wątpliwości. Nie potrafiła też żyć bez niego. Nie zetknęła się z żadnym innym mężczyzną, który tak szczelnie wypełniłby jej świat. Z artystą, którego tak by podziwiała. Z intelektualistą, który dorównałby jej potrzebom. Zdecydowała się z NIM zostać, na dobre i na złe, na zawsze. Przy niej stawał się wybitną osobowością polskiej kultury, wypełniał dane jej przed laty obietnice. Była szczęśliwa, mogąc w tym uczestniczyć. Dumna z niego.

– Właściwie to jaka relacja łączyła Szelińską z Jerzym Ficowskim? Bo ich stosunki nie były proste i oczywiste…

– Autor „Okolic sklepów cynamonowych" był najważniejszym rozmówcą Juny, człowiekiem, dla którego Schulz był równie ważny jak dla niej. Jako człowiek i jako artysta, jako przewodnik w pogmatwanym świecie. Z Ficowskim mogła dzielić swoją fascynację Schulzem, swoją zawiedzioną miłość i pamięć, która stawała się jej najważniejszą rzeczywistością.

– „Narzeczoną Schulza" nominowano do francuskich nagród Medicis i Femina. Czytelnicy z zagranicy czytają pani książkę inaczej niż Polacy, zwracają uwagę na inne niż my wątki?

– Może więcej się uczą, mniej znają bowiem pewne wątki biografii drohobyckiego geniusza. Czuję, że podobnie jak dla mnie jest to dla nich rzecz o ponownej lekturze własnego losu. Szelińska dzięki Ficowskiemu raz jeszcze wnika pod podszewkę swojej przeszłości, sztukuje ją wspomnieniami innych (które biograf zbiera i dostarcza). Patrzy na siebie, konfrontując przeszłość zapamiętaną z jej obrazem zarejestrowanym innymi oczyma (listy Schulza do przyjaciół). Kim jesteśmy? – pytam w tej książce. Czyją pamięcią, jakim jej wariantem? I gdzie jest prawda o nas, jeśli istnieje…?

– Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Alan Sasinowski

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA