Psychologowie i trenerzy juniorów są zgodni – wpływ rodziców na rozwój i postawę ich pociech na boisku jest nie do przecenienia. Niestety, w ostatnich latach coraz częściej możemy spotkać się z opiekunami, którzy dają ponieść się emocjom i zapominają, że obserwują zmagania dzieci, a nie zawodowców. Ten trend wspólnymi siłami można jednak odwrócić.
- Na boisku dzieci muszą słuchać instrukcji trenerów, okrzyków kolegów z drużyny, a czasami także sędziego. Gdy do tego dołączają się rodzice, których komunikaty często są sprzeczne ze wskazówkami trenerów, dzieci czują się skołowane, a gra zamienia się dla nich w katorgę - zauważa Marcin Adamski, były piłkarz m.in. Zagłębia Lubin i ŁKS-u Łódź, mistrz Austrii i uczestnik Ligi Mistrzów w barwach Rapidu Wiedeń (wychowanek Floty Świnoujście prowadzi obecnie w rodzinnym mieście Akademię Baltica, do której uczęszczają dzieci w wieku 5-14 lat). - Rodzice oglądają ligę hiszpańską czy angielską i chcą, żeby ich pociechy też wymieniały setki podań i grały na podobnym poziomie koncentracji i zaangażowania, co jest oczywiście niemożliwe w tak młodym wieku. Ponieważ mamy do czynienia ze szkoleniem dzieci, powinna to być zabawa, bazująca na dużej liczbie gier i ćwiczeń ogólnorozwojowych.
Przykładanie nadmiernej wagi do wyników osiąganych przez dziecko stało się w ostatnich latach problemem na dużą skalę. Nietrudno znaleźć w sieci filmiki z orlików, na których możemy usłyszeć zaprzeczenie idei pozytywnego kibicowania. Wpisujących się w ten negatywny trend opiekunów nazywa się nieoficjalnie „KORowcami”, czyli członkami Komitetu Oszalałych Rodziców. Zacietrzewieni dorośli są święcie przekonani, że to właśnie ich pociecha jest następcą Cristiano Ronaldo, a na przeszkodzie do osiągnięcia tego celu stoją wszyscy – zaczynając od rywali, na niekompetentnych (w ich odczuciu) trenerach i sędziach kończąc. Właśnie stąd biorą się nieustannie wydawane polecenia, okrzyki skierowane do najróżniejszych uczestników danych zawodów. Oczywiście wszystko dla dobra kariery przyszłego napastnika Realu Madryt. Od pewnego czasu coraz częściej na płotach okalających boiska dla dzieci umieszczane są tabliczki przypominające rodzicom, że nie mają tam do czynienia z zawodowcami. „Te dzieci jeszcze nie grają jak Robert Lewandowski. Ten sędzia to jeszcze nie jest Szymon Marciniak. Ten trener to jeszcze nie jest Adam Nawałka. To jeszcze nie jest mecz o mistrzostwo świata" - w ten sposób o kulturalne zachowanie apelują informacje na niektórych boiskach.
Jak twierdzi znany psycholog sportu, Paweł Habrat, głównym problemem opisywanego zjawiska jest fakt, że rodzice zwyczajnie zapominają o nadrzędnej wartości, jaką niesie ze sobą zapisanie dziecka do klubu sportowego. A jest nią przede wszystkim jego aktywizacja, pokazanie formy spędzania wolnego czasu będącego alternatywą dla gry na konsoli czy komputerze.
- Sport to także nauka pewnych wartości, które przydadzą się dziecku jako jednostce społecznej. Te same zasady, które poznajemy uprawiając sport, często obowiązują także w szkole, na studiach czy w pracy. Zwłaszcza uprawianie dyscyplin zespołowych pozwala wejść w pewne role społeczne i uczyć się chociażby działania w grupie, przyjmowania roli lidera, wpaja także szacunek dla autorytetów. Dlatego apeluję, żebyśmy współpracowali z trenerami i arbitrami. Możemy się w pewnych kwestiach nie zgadzać, ale podważanie ich pozycji na pewno nie wpłynie na dziecko pozytywnie - dodaje P. Habrat.
(oprac. mij)
Fot. Cyfra Sport