Ścieżka lawendy prowadzi od bramy. Przez kule i stożki bukszpanów, kępy host, bergenii i hortensji, przez płożące żywotniki i różaneczniki, ku kwitnącym liliowcom i jukkom, w stronę domu. Ale dopiero w bardziej kameralnych zakątkach tego rozległego ogrodu widać, że tworzono go z marzeń, dla rodziny. I jak osobiste to zacisze Anny i Zbigniewa Drożdżów, na Krzekowie.
Gdzie dziś jest ul. Inspektowa, dwadzieścia lat temu były tylko pola i sady. Choć teren dawno został podzielony na budowlane działki, a na posesjach stoją domy, to pod ich ogrodzenia wciąż podchodzą sarny i dziki, a w ogrodach lądują czaple i bażanty.
- Ptaki śpiewają. Trudno uwierzyć, że to miasto. Tymczasem wystarczy wsiąść w samochód, 6 minut i jesteśmy na Bramie Portowej. Tak blisko, a jednocześnie daleko. Tu: wymarzona cisza, spokój - mówi Zbigniew Drożdż.
Tam było mieszkanie na 9 piętrze w szarym bloku. I latami pielęgnowane nadzieje na własny rodzinny dom z ogrodem.
- Żona je rozrysowała na papierze milimetrowym. Z najdrobniejszymi detalami - wspomina Zbigniew. - Ale pod projektem podpisał się architekt, bo z uprawnieniami. Gdy więc kupiliśmy te 2 tysiące metrów ziemi na Krzekowie...
- To szczęście móc - jak my teraz - powiedzieć, że jesteśmy ludźmi spełnionymi marzeniami. Mamy wspaniałe dzieci i wnuki, dom z ogrodem. Jeszcze żeby tylko zdrowie było. Bo czasu dla siebie wreszcie, na emeryturze, mamy dużo. Zapełniamy go między innymi ciesząc się ogrodem - dopowiada Anna.
Powstawał równolegle z domem. A zaczął od świerka, przez rodzinę nazwanego wigilijnym, bo właśnie przed nim się spotykają w czas świąteczny. Niegdysiejszy drobiazg, który zajmuje główne miejsce w reprezentacyjnej części ogrodu, a sięga teraz wyżej dachu.
- Dwanaście lat: wierzyć się nie chce, jak ten czas zleciał. Co jednak widać po ogrodzie. Szpaler „szmaragów" odgradza nas zwartym wysokim szpalerem od sąsiedniej posesji. Drzewa też wyraźnie strzeliły w niebo - komentuje Anna z uśmiechem.
Teren rozległy, więc miejsca na nie nie brakuje. Niezwykła w nich różnorodność: od cyprysów, brzóz, wierzb i modrzewi, po klony palmowe i magnolie. Wraz z trzmielinami, dereniami, krzewuszkami, berberysami i choćby wajgelą wyznaczają granice różnorodnych ogrodowych pokoi. Do każdego droga nie tak oczywista. Warto ich szukać. Bo w każdym stoliki, fotele, a przynajmniej szezlong, lampion czy świeczniki - w starym stylu, z metalu. Przez każdy przewija się wyraźna słabość pani domu do hortensji, stąd ich w ogrodzie spora i pełna odmian kolekcja.
- Fakt, to moje ulubione kwiaty. Stale szukam miejsca dla kolejnego okazu. Chyba tylko sadząc je zbyt blisko tui popełniłam błąd, bo nie kwitną tak okazale jak pozostałe - stwierdza Anna. - Ale i tak najbardziej cenny jest czas spędzony z wnuczką przy oczku wodnym, na ławeczce, w cieniu brzozy. Woda płynie po kamieniach. Jej szum wycisza, uspokaja.
- Poza tym czasem jest szansa podpatrzyć kaczkę kąpiącą się z kaczorem, wśród nenufarów, przy tataraku. Albo nie dostrzec, że czapla już zdążyła wyłowić wszystkie karasie - śmieje się Zbigniew. - Nigdy nie zapomnę, jak siedziała potem taka wielka, gruba i zadowolona na szczycie kalenicy: nażarta tak, że ledwie się wzbiła do lotu. Gdy ja mogłem tylko wspominać, jak przez zimę chuchałem, dmuchałem, żeby tylko ryby przeżyły mrozy. I przetrwały. Tyle że dla czapli, na śniadanie.
Do bieżącego sezonu ogród był domeną działań Anny. Teraz, na emeryturze, z niemałą satysfakcją czerpią z niego radość oboje.
- Stał się, jak marzyłam, naszą rodzinną oazą spokoju, miejscem wypoczynku i spotkań z przyjaciółmi - mówi Anna. - Zapraszamy do niego chętnie, ale tylko życzliwych. Czasem myślę, że odciął nas od tego, co w świecie złe, małe, zbędne, a otworzył na lepsze.
Czy nie taka była obietnica raju?
Arleta NALEWAJKO
Fot. Arleta NALEWAJKO
Anna Drożdż w rodzinnym ogrodzie na Krzekowie.