Poniedziałek, 06 października 2025 r. 
REKLAMA

Podgrodzki blues

Data publikacji: 01 sierpnia 2025 r. 12:00
Ostatnia aktualizacja: 02 października 2025 r. 12:35
Podgrodzki blues
Wiosną 2017 r. przyszła kartka z Nowego Yorku: Serdeczne pozdrowienia z Ameryki przesyła Edward z Emilką....  

Kolejny tekst, jaki nadszedł na konkurs „Historie Odzyskane”, otrzymaliśmy z Podgrodzia. Autor, Roman Falkowski, przedstawił życiorys jednego z mieszkańców tej maleńkiej miejscowości na tle skomplikowanych losów Polski i Europy w XX wieku. Opowieść – chociaż obfitująca w dramatyczne wydarzenia – płynie łagodnie, jak wody w Zalewie Szczecińskim w spokojny dzień. Zachęcamy, aby dać się ponieść tej nostalgicznej wyprawie w minione lata.

W ostatnie, w miarę ciepłe popołudnie października 2016 r., na tarasie przed moim podgrodzkim domem, kawa smakowała wybornie. Rozmowa toczyła się, tak z niczego, ale nie o niczym…

Płynęła z głębokich pokładów podświadomości, do której spycha się często wspomnienia ciężkie, trudne ponad możliwości.

Sąsiad zza przysłowiowego, pawlakowego płotu, którego nie postawił do dziś, bo miedza, piędź ziemi, ani nawet hektary przestrzeni, nie powinny być przeszkodą w kontaktach między nim a resztą świata, gra bluesowe kawałki i opowiada o drodze, jaką musiała pokonać jego rodzina, żeby on trafił po latach do Podgrodzia.

Wszyscy powojenni mieszkańcy Podgrodzia są napływowi. Wielu, którzy zamieszkali tu po wojnie wyjechało. Wielu zmarło. Owszem urodziło się wiele dzieci, ale dopiero teraz zaczyna tworzyć się jakaś wspólnota. Czyżby po tylu latach od tamtych wydarzeń, dopiero teraz rozpoczął się proces identyfikowania się z Małą Ojczyzną? Co wpłynęło na to, że tu się spotkali i zostali? Większość powie: praca i mieszkanie, ale czy tylko?

Zawiłe były ścieżki uciekających przed skutkami wojny i powojennych decyzji przywódców państw, które pokonały hitlerowską machinę, ale za to ograbiły Polaków z ich ziem, domów, a nawet historii. W wyniku napaści niemieckiej i sowieckiej oraz trwającej 6 lat, wyniszczającej wojny, wiele osób musiało opuścić swoje domy na terenach zabranych przez Związek Radziecki lub straciło wszystko w różnych miejscach całej Polski. Po wojnie byli przesiedlani lub sami decydowali się na wyjazd. Przyjeżdżali na tereny, stwarzające szansę na budowanie lepszej przyszłości. Także działania nowej, komunistycznej władzy polskiej zmuszały do nieustającej wędrówki. Wielu wybrało się w najdalsze zaułki i nieznane dotąd miejsca.

Poszukujących nowego życia i skłonnych do działania ludzi, przywiodła do Podgrodzia nadzieja na zmianę losu. Maleńka osada na końcu świata, przy wodnej granicy dzisiejszej Polski, nad Zalewem Szczecińskim, koło Nowego Warpna, stała się miejscem pracy, spełniania swoich marzeń, planów, zakładania rodziny. Gdy została zlikwidowana placówka wychowawcza, niewielu pozostało. Na Dzikim Zachodzie mogą przetrwać albo silni, albo mocno zdeterminowani. W Podgrodziu zostali i jedni, i drudzy. Nagle, po latach względnej stabilizacji, przestali się bać przeszłości swojej i swojej rodziny. Zaczęli ufać i mówić. Popłynęły wspomnienia, historie zwyczajnych ludzi. Zostali tu również dlatego, że to miejsce pokochali. Podgrodzki blues jest historią skomplikowanych losów, jakże podobną dla wielu Polaków. Dla mnie fascynującą.

Ułańska fantazja

Siła przyciągania bluesa przywiodła do mnie, zawsze pogodnego, starszego pana, którego dusza gra muzyką z Syberii rodem, kazachskich gór, wojennych i ludowych pieśni różnych słowiańskich stron. Palce Edwarda Hołuba sprawnie biegały po klawiszach akordeonu, myśli zaś i wspomnienia wracały daleko do czasów jego narodzin w okolicach Wilna. Wrzesień 1939 r. sprowadził na Polskę wojnę z dwoma wielkimi sąsiadami. Od Zachodu nastąpił zmasowany najazd niemieckich turystów, a siedemnaście dni później wschodnie granice Polski przekroczyła armia sowiecka. Kampanię obronną, nazwaną później wrześniową, Polska przegrała. Zarówno Niemcy, jak i Rosjanie rozpoczęli akcje eksterminacyjne. Na masową skalę dokonywano zatrzymywania, wywózki i zabijanie Polaków pod byle pretekstem.

Porucznik kawalerii garnizonu wileńskiego, Józef Hołub, człowiek z iście ułańską fantazją, uwielbiał konie i codzienne ćwiczenia z szablą. Dla wprawy ścinał łozy przybrzeżne nad Wilią. Umiał zapanować nad koniem w najtrudniejszych warunkach. Nawet gdy kopyta rozjeżdżały się na lodzie, radził sobie, wychodził z różnych opresji. Zwariowany, szalony, tak o nim mówią do dziś. Podobał się płci przeciwnej. Towarzyski człowiek. Lubiany był jakoś w środowisku różnorodnych nacji Wilna i rodzinnych Drani. Miał umiejętność zjednywania sobie sprzymierzeńców nawet wśród osób nieprzyjaznych Polakom i polskiemu mundurowi. Radosny, uśmiechnięty, nastawiony na zabawę, ojciec dwumiesięcznego Edwarda, miał dużo szczęścia. Przypadkowo Hołub dowiaduje się od znajomego Rosjanina, że ma natychmiast uciekać, bo jest na liście NKWD do rozstrzelania. Rodzina ma być wywieziona z Mołodeczna na Sybir.

– Jak to, natychmiast…, muszę uzgodnić, co zabrać, przygotować żonę, rodzinę…

– Nawet nie próbuj wejść do domu. Oni tam już są! A jak cię złapią i powiesz, skąd się dowiedziałeś, to pierwszy do ciebie będę strzelał.

Pobiegł w kierunku domu, by już tylko zza krzaków przyglądać się w rozpaczy i wściekłości, jak wyprowadzają rodziców i żonę z płaczącym dzieckiem na ręku. Bezradny, nie mógł nic.

Przez wiele tygodni ukrywał się, kluczył po lasach, między wioskami, kierując się w radomskie. Zmierzał do rodziny. Był bez środków do życia, głodował. Dotarł do swoich, ale nie zaznał tu spokoju i długo nie zabawił. Został wypatrzony przez Niemców, zatrzymany i wywieziony do Reichu. Odtąd był gastarbeiterem, o ironio, pracownikiem – gościem państwa niemieckiego. Niby gościnnie zatrudnionym. Tak można tłumaczyć niemiecką nazwę, ale jednak była to praca przymusowa. Wywieziony do Mannheim, znalazł się u bauera hodującego konie. Przeważnie robotnicy przymusowi wykorzystywani byli do wykonywania najcięższych prac w kamieniołomach, w hutach, zakładach zbrojeniowych, czy w rolnictwie. Wyjątkowy traf, znaleźć w czasie wojny pracę przy czymś, co się lubi, co daje też możliwość rozwijania swoich pasji. Pracę przy koniach polski porucznik kawalerii znał dobrze i wykonywał dobrze. Miał na tyle dobre wyniki, a nawet udane podpowiedzi i sugestie hodowlane, że zdobył sobie zaufanie właściciela stadniny. Wkrótce bauer tak bardzo polegał na zdaniu Polaka, że traktował go nadzwyczaj dobrze, aż za dobrze. Nie podobało się to jego żonie, która poskarżyła się synowi, oficerowi SS. Ten chciał poskromić niesfornego Polaka. Widocznie uznał, że „uwiódł”, zblatował, naciągał i nie wiadomo, co jeszcze robił z jego ojcem, skoro tamten częstował go nawet alkoholem. Zdegustowany tym SS-man dopadł polskiego gastarbeitera w stajni i próbował przestraszyć wrzeszcząc i grożąc. Kiedy zobaczył, że karmiący konie Polak nic sobie nie robi z jego wrzasków, sięgnął po pistolet. W takim momencie nie ma już na co się oglądać. Trzeba działać. Nazista oberwał workiem pełnym obr. i zanim się pozbierał, Polaka już nie było.

Uciekł skutecznie, bo blisko byli już Amerykanie. Przez kolejne 6 miesięcy, w amerykańskim mundurze, Józef zajmował się niemieckimi jeńcami. Wkrótce skończyła się wojna. Zaproponowano mu wyjazd do USA. Uznał, że nie ma do czego wracać. Wilno i rodzinne strony Józefa zostały wcielone do terytorium ZSRR. Nie chciał żyć w kraju zajętym przez Stalina i jego popleczników. Nie zastanawiał się długo. Za oceanem próbował dowiedzieć się, co stało się z jego rodziną. Najbardziej rozpowszechniona była informacja, że nikt z wywiezionych na Syberię nie wrócił. Wszyscy stracili życie. Faktycznie, w 1945 r. niewielu Sybiraków może powiedzieć, że wrócili, że już w tym r. znaleźli się w Polsce. Exodus trwał wiele lat. Tysiące osób zmarło z chorób, wycieńczenia i z powodu bestialstwa komunistycznych bandziorów. W ciągu kilku lat po wojnie spora część Polaków jednak wróciła. Olbrzymi obszar przedwojennej Polski zabrali, „przyznali sobie”, niby wyzwoliciele – sowieci. Wypędzili Niemców, ale przy okazji zagarnęli prawie połowę terytorium Polski. „Wyzwolili” Polaków z ich ziemi. Odbyło się to przy spokojnej akceptacji Churchilla i wcześniej Roosvelta, a później także Trumana. Losy porzuconych przez aliantów Polaków, którzy chcieli wrócić do swych domów, były nie znane w zniszczonej, powojennej Polsce. Nowy, komunistyczny administrator postawił ultimatum, jeśli chcą żyć i mieszkać na swoich, ale zaanektowanych przez sowietów ziemiach, muszą przyjąć obywatelstwo ZSRR. Strach przed wynarodowieniem, biedą, pozbawieniem możliwości chodzenia do kościoła i bolszewicką agresją, zmuszał bardzo wielu do trudnych decyzji. Więc migrowali dalej. Prawie dwa miliony ludzi przesiedlono. Do Polski bez adresu. Wiele lat trwało poszukiwanie członków rodziny rozrzuconych po całym świecie. O losach wielu osób bliscy nie dowiedzieli się nigdy. Rozpacz i ból utraty bliskich był ciężarem, ale życie toczyło się dalej. Ludzie próbowali zapomnieć o wojnie.

Tymczasem w Polsce, poszukująca męża i ojca małego Edwarda, żona Józefa Hołuba, Helena, dostała z Polskiego Czerwonego Krzyża informację, że mąż zaginął. Zaginął, czy zginął, dla matki samotnie wychowującej kilkuletniego chłopca oznacza to samo. Samotność i dźwiganie ciężaru utrzymania i wychowania dziecka, w mało bezpiecznych, powojennych czasach. Wkrótce znalazł się adorator a później opiekun, mąż i ojciec kolejnym dzieciom. Edziu miał rodzeństwo, z którym się wychowywał i życie nowej rodzinie upływało beztrosko. Po latach jednak, przedwojenny ułan z Ameryki odnalazł swoją umiłowaną, wywiezioną przez sowietów w 1939 r. z Mołodeczna. Nie mógł jednak przyjechać. Bał się, że komunistyczny rząd w Polsce, w kraju za „żelazną kurtyną”, potraktuje go jak wroga i szpiega amerykańskiego. W Polsce tamtych czasów, wschodnich wpływów i wzorców Sowieckiego, Bratniego Narodu, każdy był podejrzany, a ludzie walczący w czasie wojny w formacjach nie sympatyzujących z komunistami (czytaj: nie podporządkowujących się sowietom), a już szczególnie w mundurach obcych armii, bezwzględnie nękano. Zamykano w ciężkich więzieniach, likwidowano skrycie lub po szybkim, pokazowym wyr., wykazującym, że wrogowie narodu i kraju przychodzą z Zachodu i każdy patriota powinien ich zadenuncjować. Taka „kurtyna” skutecznie podtrzymywała podziały, ale także uniemożliwiała powrót do swoich domów, do swoich rodzin tych Polaków, których wojenna zawierucha wyrzuciła na zachód, związała z alianckimi wojskami. Nieliczni tylko ryzykowali i niewielu z nich przeżyło brutalne zderzenie z komunistyczną rzeczywistością.

W takich okolicznościach, nie po raz pierwszy w historii Polski i Polaków, przyszło kawalerzyście z Garnizonu Wileńskiego, Józefowi Hołubowi, ułożyć sobie życie na obczyźnie. Kiedy po latach dowiedział się, że jego syn i jego małżonka spod Wilna żyją, miał już drugą rodzinę. Bardzo niezręczna i kompletnie nie nadająca się do ujawnienia sytuacja. Jednak honorowy, przedwojenny polski oficer, nie zrezygnował z udzielania pomocy swojej rodzinie w Polsce. Zaczął wysyłać pieniądze do Polski. Jawne obnoszenie się w najbliższym, sąsiedzkim otoczeniu, że ma się kontakty, a co dopiero otrzymuje pomoc z Zachodu, było niebezpieczne. Wprawdzie wszechobecna i wszechwiedząca „Bezpieka” i tak obserwowała rodzinę, ale już sam Edziu zupełnie nie był wtajemniczony. Dziecko bardzo łatwo może się „wygadać”. Mama Edzia bała się powiedzieć mu, że jego ojciec żyje, a ona ma nowego męża bez rozwodu. Długo utrzymywała wszystko w tajemnicy. Dopiero krótko przed śmiercią wyznała, dorosłemu już wtedy synowi, że całe życie oszukiwała go.

Kiedy Edward Hołub, syn Józefa, dzisiaj 77. letni mężczyzna, mieszkaniec Podgrodzia, kawałka ziemi nowowarpieńskiej, wyjawiał przy kawie, skomplikowane dzieje swojej rodziny, nagle wstał i zostawił słuchających w zadumie i konsternacji. Z trudem powstrzymywał łzy. Nie chciał okazywać swojej słabości, czy epatować wrażliwością. Te łzy dojrzałego człowieka pokazują, że wiele lat po wojnie, jej skutki sprawiają nieustający ból i ciągle są ukryte, niezabliźnione rany.

Podgrodzie, październik 2016  r.

Post scriptum

Wiosną 2017 r. przyszła kartka z Nowego Yorku:

Serdeczne pozdrowienia z Ameryki przesyła Edward z Emilką. PS. Znalazłem grób Ojca. Zapaliłem świece, złożyłem kwiaty, pomodliłem się za jego duszę. Ameryka to piękny kraj.

Pewnego lipcowego wieczora, po upalnym dniu, okna w podgrodzkich domach były szeroko pootwierane. Słychać było śpiewy i świergoty, mocno zajętych swoimi sprawami, ptaków. Do moich uszu dochodziły jednak również dźwięki akordeonu, którego miechem i klawiszami poruszał Edward. Następnego dnia rozległo się pukanie do drzwi. W progu stał szeroko uśmiechający się akordeonista.

– Wróciłem. – Rzucił na wstępie. W rękach trzymał zdjęcia. Przyszedł pokazać grób ojca, kościół, w którym odbył się jego pogrzeb i… odnalezioną w Ameryce siostrę. Po 63 latach po raz pierwszy zobaczyła swojego brata.

– No, to opowiadaj.

W poszukiwania włączyła się córka Emilki, życiowej partnerki Edwarda. Trwały długo, ale Dorota była bardzo skuteczna. Zaangażowała się mocno i bardzo przeżywała związane z tym wzruszenia. Edwarda traktowała, jak ojca. To głównie jej zawdzięcza odnalezienie oraz możliwość odwiedzenia grobu ojca, także doprowadzenie do spotkania z siostrą.

Na jednym z przyniesionych przez Edwarda zdjęć, była fotografia młodego mężczyzny w alianckim, mundurze. Nie był to ojciec, ułan, a brat Heleny, który służył w wojskach pancernych. Kiedyś, gdy Edward był z wizytą u wujka, zobaczył jakiś dziwny, powyginany, blaszany przedmiot, leżący na szafce.

– Cóż to takiego? – Zapytał.

– A… to taka stara pamiątka. Moja papierośnica, którą miałem pod Monte Casino.

Usłyszał odpowiedź, ale dalej nie rozumiał dlaczego tyle lat jest przechowywana.

Kiedy pod klasztorem u podnóża góry Monte Casino zatrzymał się czołg, jego dowódca otworzył luk i próbował się wydostać. Z klasztoru padł strzał niemieckiego snajpera. Mierzył w serce. Papierośnica w kieszeni munduru zatrzymała pocisk, dzięki temu, trafiony brat matki Edwarda, przeżył. Zachował zniszczony przedmiot, który uratował mu życie. Po wojnie zamieszkał w Anglii na tej samej ulicy, dom obok domu, z czterema innymi członkami załogi swojego czołgu. Zostali razem na całe życie.

Brakuje dziś pogodnego uśmiechu Edwarda w Podgrodziu, dźwięków jego akordeonu, towarzyszącego każdemu spotkaniu mieszkańców Nowego Warpna i Podgrodzia. Zostały jego wspomnienia. Blues podgrodzkich dziejów jednak nadal trwa.

Roman Adam FALKOWSKI*

* Niebuszewiak, mieszkający od 1979 r. w Podgrodziu, dzisiejszej dzielnicy Nowego Warpna. Mechanik silników okrętowych po darłowskiej Szkole Rybołówstwa Morskiego. Absolwent Uniwersytetu Szczecińskiego. Wieloletni pedagog w pracy rewalidacyjnej i resocjalizacyjnej w PZDM Podgrodzie oraz innych placówkach wychowawczych w Policach i Szczecinie. Były dyrektor Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego w Trzebieży. Nauczyciel akademicki łódzkiej AHE. Wielbiciel szant, wychowania morskiego i Bractwa Śpiewaczego z Tanowa. Aktywny członek społeczności podgrodzkiej oraz zbieracz historii zapomnianych i skrytych, zwłaszcza z otoczenia mieszkańców Nowego Warpna i Szczecina.

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA