Poniedziałek, 06 października 2025 r. 
REKLAMA

Ostatni egzemplarz

Data publikacji: 03 października 2025 r. 12:51
Ostatnia aktualizacja: 03 października 2025 r. 12:51
Ostatni egzemplarz
„Odczytywałem nagłówki, zaglądałem do środka, na rozkładówkę, czy wreszcie na stronę sportową szukając informacji o piłkarzach Pogoni Szczecin, Stali Mielec (głównie o Andrzeju Szarmachu), Wojciechu Fibaku, a w maju, o Wyścigu Pokoju, wreszcie o wynikach Iny Goleniów, startującej w Pucharze &quot  

Publikujemy kolejną z konkursowych prac. Pan Zbigniew Rzepa, wieloletni mieszkaniec Goleniowa, opisał swoje wspomnienia związane z „Kurierem Szczecińskim”. Kupno i lektura gazety w latach 70. oraz 80. przedstawione zostały na tle historii najnowszej i życia codziennego w mieście na Pomorzu Zachodnim. Na koniec tekstu znajdą Państwo również niezwykle pasjonujący opis „polowania” na „Kurier”. Zachęcamy do lektury!

Zbigniew RZEPA

„Kurier Szczeciński”, dziennik Pomorza Zachodniego, obchodzi osiemdziesięciolecie powstania! Wspaniała rocznica! Niewiele gazet w Polsce może pochwalić się tak długim życiem! Gratulacje i życzenia dalszych wydań!

Szczecin był jeszcze morzem ruin, a już przyjeżdżali do niego ludzie z Kresów, ze Śląska, z Warszawy, Poznania, Łodzi, by stworzyć najbardziej eklektyczne społeczeństwo w Polsce po 1945 roku. Przyjeżdżali z jakimś dobytkiem, zajmowali poniemieckie domy, często z Niemcami w środku i zaczynali powojenne życie. Na Pomorze Zachodnie przybyli z Podola także moi rodzice ze swymi rodzicami. Osiedli w Kartlewie (Mama) i Rurzycy (Tata). Jeszcze wtedy te wsie nazywały się Kartlein i Ruerchen.

A potem czas mijał, Oni pokończyli szkoły, zaczęli pracę, pobrali się, zamieszkali w Goleniowie. Gdy miałem pięć lat, nauczyłem się czytać. Siedziałem obok dwa lata starszej siostry, która odrabiała lekcje, będąc uczennicą pierwszej klasy goleniowskiej „Jedynki” i powtarzałem wszystko razem z nią. I w ten sposób, jeszcze długo przed rozpoczęciem swojej edukacji, umiałem dobrze czytać. A jak człowiek pozna już litery, potrafi składać je w słowa, a słowa w zdania, to otwiera się przed nim wspaniały świat różnych tekstów. Na przykład dziennikarskich, zamieszczanych w gazetach, kupowanych w kiosku „Pod filarami”.

„Kurier Szczeciński” w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ukazywał się codziennie jako popołudniówka. Zatem około godziny czternastej, ściskając pięćdziesięciogroszówkę (taka wtedy była cena) szedłem do kiosku pani Heleny Woźniak i ustawiałem się w kolejce (ponieważ po „Kurier” zawsze była kolejka). „Pod filarami” nie był zwykłym kioskiem, tylko bardziej sklepikiem, do którego wchodziło się przez szerokie drzwi. Pod prawą ścianą rozciągał się okrągły kaloryfer, ciepły w zimne dni, co miało duże znaczenie dla kolejkowiczów takich, jak ja, a z lewej strony, pod dużym oknem ustawiona była wielka lada wyłożona mnóstwem gazet i czasopism.

Więc z pieniędzmi, uzbrojony w cierpliwość, czekałem na przyjazd samochodu z „Kurierem”. Przyjeżdżał w miarę punktualnie, pomarańczowy żuk z poprzecznym czerwonym pasem i napisanym białymi literami słowem „Łączność”. Kierowca szybko wyskakiwał z szoferki, otwierał tylne drzwi, wyciągał stos egzemplarzy i wbiegał do kiosku. Przekazywał wszystko pani Helenie, on podpisywała jakiś tajemniczy dokument i już kierowcy nie było. A my, poruszeni całą akcją trwającą nie więcej jak trzy minuty, ustawialiśmy się, karnie czekając, aż pani Helena policzy, ile gazet przyjechało. Bez ślinienia palca, licząc po dwa, w okamgnieniu ustalała sobie wiadomą liczbę, kładła pierwszą partię „Kuriera” na ladę po prawej stronie, drugą, pod ławę i zaczynała sprzedawać. Kolejka obejmowała tylko zainteresowanych kupnem „Kuriera”, więc sprzedaż także trwała błyskawicznie i kolejka topniała w oczach. Przyciskając do piersi swój egzemplarz, pachnący jeszcze farbą drukarską, opuszczałem kiosk pani Woźniakowej i pędziłem do domu.

Z czasem zacząłem jednak interesować się zawartością dziennika. Odczytywałem nagłówki, zaglądałem do środka, na rozkładówkę, czy wreszcie na stronę sportową, szukając informacji o piłkarzach Pogoni Szczecin, Stali Mielec (głównie o Andrzeju Szarmachu), Wojciechu Fibaku, a w maju, o Wyścigu Pokoju, wreszcie o wynikach Iny Goleniów, startującej w Pucharze „Kuriera Szczecińskiego”. I, oczywiście, program telewizyjny.

„Kurier” stał się nieodzowną częścią mojego dzieciństwa. Pamiętam, że tylko jeden raz nie udało mi się kupić „Kuriera”, za późno poszedłem do kiosku, cały nakład został już sprzedany. Popędziłem ze łzami w oczach do innego kiosku, ale tam także „Kurier” już się sprzedał. Byłem załamany! Tata nie miał zadowolonej miny i miałem wrażenie, że trochę go wtedy zawiodłem. Ale od tamtego wydarzenia już nigdy nie zdarzyło się, abym nie kupił „Kuriera”. Choć jeden raz historia o mały włos się nie powtórzyła.

W okresie zwanym „dekadą Gierka” pojawiły się w Polsce… wolne soboty. Początkowo raz na kilka miesięcy, a pod koniec lat siedemdziesiątych, jeden raz w miesiącu. Gdy już wiadomo było, która sobota będzie wolna, napięcie ogarniało cały Goleniów. Do tego wolnego dnia należało się bowiem dobrze przygotować, gdyż taka sobota była wolna dla wszystkich Polaków, oczywiście oprócz pracowników newralgicznych zakładów. A to oznaczało zamknięte szkoły, sklepy, kioski, butiki. „Kurier” też wychodził wtedy w piątek na cały weekend, choć wtedy nikt tak jeszcze nie mówił. Zatem w piątek przed wolną sobotą należało koniecznie kupić „Kuriera”! Wydanie piątkowo-sobotnio-niedzielne kosztowało złotówkę. Uzbrojony w monetę, do złudzenia wyglądającą jak ta dzisiejsza, stanąłem w kolejce. Ale amatorów „Kuriera” było w ten piątek znacznie więcej i oni przyszli wcześniej, zajmując wszystkie dogodne miejsca w środku kiosku pani Woźniakowej! Musiałem stanąć przy schodach wiodących do pomieszczenia. Niby niedaleko od lady, ale z jakichś względów ogarnął mnie niepokój. Niestety, wzrastał on z każdą minutą, gdy zauważyłem, że w pomieszczeniu, tuż przy ladzie, kolejka jakimś cudem zaczęła puchnąć. W pewnym momencie nie było tam już miejsca! A ja ciągle stałem na zewnątrz! Blady ze strachu ujrzałem nadjeżdżającego, pomarańczowego żuka. Powtórzył się codzienny rytuał z tym, że kierowca – łącznościowiec miał pewne problemy z przebiciem się przez kolejkowiczów zajmujących już całą wolną powierzchnię! Udało się wreszcie zostawić gazety i ruszyła sprzedaż. Obserwowałem wszystko z otwartymi ustami, niemalże przerażony, bo ludzie wychodzili z kiosku, triumfalnie trzymając „Kurier” w dłoniach, a kolejka nie przesuwała się do przodu bodaj o metr! Nagle ktoś delikatnie dotknął mego ramienia. Tata! Ucieszyłem się, że jest przy mnie. Dał mi złotówkę. – To dla pana Franka! – i odszedł na bok. Coś drgnęło i powoli ruszyliśmy do przodu. Gdy byłem już w środku, na ostatnim zakręcie, tata podszedł do mnie jeszcze raz. Dał kolejną złotówkę. – To dla pana Piotra! – kiwnąłem głową bez słowa, bo spostrzegłem, że na ladzie nie ma już kupki gazet, a jakieś pojedyncze egzemplarze, do tego kupowane ciągle przez osoby przede mną. Ktoś się wcisnął przed kolejkowicza stojącego przede mną. Ktoś coś powiedział, zrobił się harmider. Taty nie było w kiosku. Ogarniała mnie czarna rozpacz i wtedy stanąłem przed panią Woźniakową. Położyłem trzy złotówki na ladzie. Ale ona podała mi tylko jeden egzemplarz. – To ostatni, więcej nie mam – powiedziała i uśmiechnęła się. Nie pamiętam, jak wyszedłem z kiosku. Ludzie jeszcze coś krzyczeli, nie wierzyli, że „Kurier” sprzedał się w ciągu dziesięciu minut. Liczyli, że kioskarka schowała jeszcze kilka egzemplarzy pod ladę. Ściskałem gazetę jak najdroższy skarb. Tata stał niedaleko kiosku, palił papierosa z kolegami. Pewnie z panem Frankiem i panem Piotrem. Podałem tacie „Kurier” i powiedziałem, że kupiłem ostatni egzemplarz. Byłem wtedy najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem. Gdy szliśmy do domu, spod kiosku rozchodziła się duża grupa ludzi, którym tego piątku zabrakło szczęścia.

(oprac. mok)

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA