Czwartek, 25 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Figle na ostrej krawędzi fali

Data publikacji: 07 września 2020 r. 10:21
Ostatnia aktualizacja: 02 października 2020 r. 14:01
Figle na ostrej krawędzi fali
 

Rozmowa z Konradem Wojtyłą, poetą, dziennikarzem Radia Szczecin

– Pamiętasz jeszcze Konrada Wojtyłę, który debiutował dwadzieścia lat temu tomem poetyckim „Z dwojga złego wybieram miłość”? Coś cię jeszcze z nim łączy – jako poetę, jako człowieka?

– Kto ma dobrą pamięć, temu łatwiej o wielu rzeczach zapomnieć. O ile elegancko daje się ten aforyzm wykorzystać jako odpowiedź wymijającą, odnosząc pytanie bezpośrednio do siebie, o tyle już z literaturą jest pewien kłopot. Wiersze raz opublikowane nie dają o sobie zapomnieć. Nie dlatego że przynależą do innego porządku języka czy porządku pamięci. Są w kokonie przykurzonych okładek i zawsze można do nich wrócić. Nawet jak nie chcesz, to źli ludzie ci o nich przypomną. Eliot pisał trzeźwo, że świat jest pełen niesprawiedliwości. Bankier może napisać zły poemat i nic. A niech tylko poeta spróbuje wypisać zły czek. Tamten ja to wciąż ja, tylko cokolwiek dalej. Z pewnością życiowo i literacko jestem w innym miejscu, ale jakieś macki nas ze sobą łączą, jak choćby autorska sygnatura. Znawcy baroku określiliby rzeczowo ten stan jako zgodę sprzeczności.

– Twój ostatni tom, z ubiegłego roku, to „Pod czerwień” z posłowiem Zbigniewa Mikołejki. Jaki etap w twojej twórczości otwiera?

– Intencjonalnie zamyka dwadzieścia lat obróbki i skrawania wierszem i jest jakąś formą uwierzytelniania. Taki certyfikat, że coś się napisało i że przetrwało to próbę czasu. To przede wszystkim bilans i okazja, by przeczytać siebie na nowo. W tomie jest 111 tekstów. Zaczyn, o którym mówisz, mieści się w 11 premierowych utworach. One wciąż nabierają mocy i leżakują, by zaprocentować czymś wytrawnym. Nie będzie to radykalny zwrot czy zerwanie z moją poetyką, ale z pewnością będzie się różnić od dotychczasowych ujęć. Wymyśliłem sobie robocze określenie „nowa nowa fala” i staram się mu jakoś sprostać. Jak nie zmiecie tego żaden sztorm, to postaram się po ostrych krawędziach tej fali trochę pofiglować. Na razie czekam na przypływ. Może coś się z tego wynurzy. Pracuję jednocześnie nad dwoma innymi książkami, już bez wierszy w środku.

– Najświeższą twoją książką, ukończoną kilkanaście dni temu, jest… doktorat o Rafale Wojaczku. Opowiedz, proszę, więcej o tym przedsięwzięciu. Wywalisz w powietrze to, co do tej pory mówiono o twórcy „Sezonu”?

– Postawiłem kropkę i czekam pokornie na rozwój wydarzeń. Powoli rusza uczelniana procedura i formalności z tym związane. Rozprawa jest opasła jak zawodnik sumo, choć poddałem ją rygorystycznej diecie. Nie o wagę wszak tylko chodzi. Sporo materiału zostawiłem też na inne zawody. Mam nadzieję, że recenzenci i wszyscy, od których zależy dalsza pomyślność, uznają, że jest to cokolwiek warte. Przy okazji dziękuję prof. Piotrowi Michałowskiemu, który nigdy nie stracił nadziei, że doprowadzimy rzecz do końca, a przecież rozpraszałem się niemiłosiernie, zabiegając o apanaże innej treści. Sprawę skomplikowało też odkrycie nieznanych utworów Wojaczka i opublikowanie ich w książce „Nie te czasy”. Doszła bowiem spora partia materiału. Nie jest to zamach, niemniej, jak słusznie domniemywasz, praca ma charakter polemiczny, nadto ukazuje autora w nieco innym świetle niż dotychczas. Pozwolisz jednak, że porozmawiamy o tym szerzej, jak rzecz uda się pomyślnie sfinalizować.

– Przyjechałeś do Szczecina z Zielonej Góry. Pamiętasz te pierwsze miesiące tutaj? Jak przebiegało osadzenie się w nowym miejscu?

– Owszem, pamiętam. Raczej rozczarowanie. Trafiłem do zupełnie obcego miejsca. Przez kilka miesięcy żyłem za pożyczone pieniądze w małym pokoju na Robotniczej, zadając sobie pytanie, po co w ogóle tu przyjechałem. Nikogo nie interesował mój dorobek, stypendia prezydenta, nagrody ani zawodowe doświadczenie. Było kiepsko. Jakieś grosze z wierszówki w „Głosie Szczecińskim” i wyczekiwanie na dobry moment. Towarzysko natomiast zacnie. Nie miałem za co żyć i za bardzo co robić, ale poznałem ikony, jak choćby śp. Zygmunta Duczyńskiego. Chyba byłem ostatnią osobą, która trafiła do radia z kilkuetapowego konkursu… Jednym z zadań była rozmowa z Różewiczem. Nieważne, że z podstawionym. Niemniej z tym panem Tadeuszem, a nie innym.

– Patrząc z dzisiejszej perspektywy – Szczecin to dobre miejsce dla pisarza?

– Dla pisarza im gorzej, tym lepiej. Zatem powiedziałbym, że nie najgorsze. Literaturę robi się w głowie i w języku. Inną sprawą jest status pisarza i jego rola w mieście. Byłem nominowany do Nagrody Artystycznej, więc nie przechodzi to całkiem bez echa, a to przecież najważniejsze.

– I jeszcze jedna kwestia. Od lat prowadzisz rozmowy z pisarzami. Czy był kiedyś taki moment, że miałeś serdecznie dość środowiska literackiego?

– Środowiska jako takiego to nie, bo trudno mówić w takich kategoriach, no chyba że masz na myśli autorów skupionych wokół jakiegoś wydawnictwa albo festiwalu. To raczej enklawy, kółka wzajemnej adoracji, koterie i kokietki, układy i układziki, lokalne piekiełka. Literatura, o czym pisał Miłosz, to „turniej garbusów”. Jedni skazani są na łaskę innych albo mają gdzieś tę łaskę i robią swoje. Są tacy, których się mniej lub bardziej lubi po prostu. Znam grupy, w których wewnętrzne tarcia i frakcje są względem siebie bardziej radykalne niż literaci. Nikt nie utopi cię w łyżce wody, dlatego że napisałeś dobrą książkę, raczej uda, że nie wie, iż taką napisałeś.

– Dziękuję za rozmowę. ©℗

Rozmawiał Alan SASINOWSKI

Fot. archiwum prywatne

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA