Gdyby nie standardowe, te same każdego roku, ozdoby świąteczne w centrach handlowych i „służbowe” zawieszki na miejskich latarniach, to w kwestii iluminacji Szczecin zaliczyłby bryndzę. Owa mizeria pojawia się każdego grudnia za sprawą „ulicznych” sklepów, aptek, banków, wielu lokali gastronomicznych itp. W przeważającej większości witryny zioną smutkiem. Od czasu do czasu jakieś słabiutko jaśniejące lampki i na tym koniec feerii świateł.
A przecież kiedyś tak nie było. Może dlatego że za PRL-u nie było też prywatnego handlu. Za komuny, która przecież zwalczała Kościół, był prikaz, aby kierownicy placówek uspołecznionych ozdabiali wystawy. Przychodził więc plastyk i dekorował. Oczywiście nie mogło być mowy o szopkach z Dzieciątkiem. Ale ponieważ obywatel miał być radosny, że zaliczy kilka dni odpoczynku pod zieloną pachnącą choinką, w witrynach pojawiały się bombki, pudełka obwiązane kokardkami, wreszcie minichoinki. Dekoratorzy potrafili z niczego zrobić cuda – mimo że w Polsce Ludowej można było tylko pomarzyć o takich akcesoriach i materiałach, jakie są dziś do dyspozycji. W efekcie – mimo ubogiej oferty na półkach i kolejek za mięsem – czuło się bożonarodzeniowy nastrój.
A dziś półki zawalone, ludzie konsumpcyjnie zmanierowani (z wyjątkiem tych, których załatwiła transformacja), a prywaciarzom nie chce się postawić choćby gotowego świątecznego gadżetu. Obniżają koszty?