Sposób, w jaki Mateusz Morawiecki ucieka przed „aferą taśmową”, wykreowaną przed laty przez jego dzisiejszy obóz polityczny, zdumiewa i denerwuje wielu, ale dla mnie jest po prostu dziecinny. Tak właśnie zachowuje się dziecko, które przyłapane zostanie na kłamstwie, zwędzeniu dychy z kieszeni ojca albo rozbiciu cennego kryształu. Brnie w kolejne kłamstwa oraz mówi, że przecież wczoraj wyniosło śmieci, a Krzysiu i Marysia to są dopiero łobuzy.
***
Premier Morawiecki niczego rzetelnie nie tłumaczy, ani nie przeprasza. Jeżeli w ogóle mówi o taśmach, czyni to tylko wobec swoich (wywiad w tygodniku „Do Rzeczy”), sugerując przy tym wątki, które – jeśli są prawdą – ma, jako premier, obowiązek nazwać po imieniu, a tego nie robi.
Bardzo niezręcznie wypada też obrona premiera przez PiS. O „odgrzewanych kotletach” już się nawet nie chce pisać, a co dopiero z nich żartować, a „zmasowany atak” na dobro czynione przez niego i partię rządzącą nie różni się od „zmasowanego ataku” na PO, które też się w ten sposób w swoim czasie broniło.
Dość zabawnie wypowiedział się też prezydent Duda, który oznajmił, że nie ma się co czepiać, bo Morawiecki „nie wiedział, że jest nagrywany”. No pewnie, gdyby wiedział, wygłosiłby jakieś płomienne przemówienie. Tyle że, hmm, wtedy musiałoby to być przemówienie na chwałę Tuska.
***
Ciekawe, że najlepiej wypadł na tym tle Jarosław Kaczyński, który zaprezentował po prostu pochwałę Morawieckiego jako człowieka, który kiedyś był inny, bo pod wpływem złych ludzi, ale teraz się zmienił. I w ogóle już wtedy był na tę zmianę (dobrą zmianę) gotowy, donosząc na swoich ówczesnych przyjaciół.
To, co oznajmił nam prezes PiS, jest mocno niefajne i nie świadczy najlepiej o Morawieckim, ale brzmi w miarę racjonalnie. I ma w sobie cechy pewnego, mimo wszystko, uznania starych win (win Tuska oczywiście) za winy rzeczywiste. Choć upieranie się (przez prezesa i jego ludzi) przy tym, że wulgaryzmy w ustach PO były „knajackie”, a w ustach Morawieckiego były to „prywatne” i „męskie słowa”, z rzeczywistością ma już tyle wspólnego, ile polskie słowo na „k” z zakrętem (łacina), od którego pochodzi.
***
Właśnie czytam newsa, że do taśmoteki dołączono nagrania marszałka województwa Olgierda Geblewicza (PO). O różnicach w tych i tamtych nagraniach pisać nie bardzo mi się już chce. Choć są spore. Różnica w tym choćby, że marszałek wydał po publikacji nagrania oficjalne oświadczenie. Premier – oficjalnie – milczy.
Wolę mówić o podobieństwach. Stylu.
Owszem, marszałek nie klnie, ale jego rozmówca – i owszem! No i ta restauracja jako tło wydarzeń.
Kiedyś mówiło się o kuchni politycznej. Jako o czymś, czego wyborca widzieć nie powinien. Teraz zaczniemy mówić o „politycznej restauracji”?
***
Taśmy i nagrania nie są czymś nowym w naszej polityce. Aż prosi się o wspomnienie filmu z Adamem Lipińskim, dzisiejszym pełnomocnikiem rządu do spraw społeczeństwa obywatelskiego (!), który w sejmowym hotelu dokonywał kiedyś politycznej korupcji Renaty Beger.
Zabawne i smutne, że dokumenty tego typu stają się „obrzydliwe”, a ich ujawnianie jest „politycznym atakiem” na uczciwych obywateli, gdy dokonuje tego przeciwnik. Gdy ujawniamy je my sami, stają się „taśmami prawdy”.
Tymczasem, pomijając politykę – dzisiejszą i wszystkie inne – posługiwanie się takimi nagraniami zawsze jest etycznie dyskusyjne. Waląc nimi w naszych wrogów, stosujemy podwójne standardy, bo nikt z nas by nie chciał, żeby ktoś inny przywalił nimi nam.
***
A że to niemożliwe, bo przecież my tacy brzydcy nie jesteśmy?
No cóż, czy chcielibyśmy, żeby nagrano nasze rozmowy w pracy na temat szefa? Żeby wyszła na jaw każda kolacja poprzedzająca jakąś transakcję? Żeby zarejestrowano z ukrycia to, o czym gadamy na imieninach o znajomych? Inna rzecz, że to, co przy takich okazjach mówimy, nie zawsze jest prawdą. A często grą, w której posługujemy się również i kłamstwem.
Nic to. Najlepsze czasy przyjdą, gdy zaczną nam nagrywać myśli i sny. A potem ujawniać to będą publicznie, albo trzymać jako fant w szantażu.
***
Język dzisiejszej władzy, jeśli robi wrażenie, to chyba tylko na „głupich ludziach”, których Morawiecki, jako prezes banku, starał się do tego banku przyciągnąć reklamą z Chuckiem Norrisem.
Piszę to z gorzką ironią, bo choć znam książkę prof. Głowińskiego „Zła mowa” – powstałą przed laty, a mówiącą o języku Gomułki i jego propagandzistów – wciąż się dziwię naiwnie, że i władzy się tak chce.
No, ale Morawiecki to nie tylko ten, co szydzi z „głupich” klientów banku, ale i ten, co dziś ucieka do przodu, więc żeby być leciutki, używa słów pustych, pożywnych jak wata. Była kiedyś taka, cukrowa.
Jako dziecko często się na nią dawałem skusić. Choć lepiła się do ust i do dziś mnie po niej mdli.
***
Czytam fragment wystąpienia premiera: „Trybunał Konstytucyjny cieszy się szerokimi gwarancjami praktycznymi, faktycznymi i ustawodawczymi w zakresie swojej absolutnej niezależności i niezawisłości”. Słucham: „dzisiaj jesteśmy najwyraźniej w Europie (…) w okresie poszukiwania czegoś w rodzaju tożsamości konstytucyjnej”. Uszy przecieram: „Trybunał Konstytucyjny reprezentuje dziś bardzo spluralizowane poglądy i ciesząc się niezależnością dba o jakość porządku konstytucyjnego państwa, w związku z tym dba również o jakość naszego ustroju”.
I staję najwyraźniej wobec czegoś w rodzaju faktycznego zmęczenia i absolutnego rozstroju tożsamości, ciesząc się niezależnością w okresie poszukiwania niezawisłości od rozumu.
***
A kiedy już premier użyje słów własnych, to staje się to tak zabawne, że przy okazji kompromituje różne mechanizmy, nie tylko historyczne.
Bo jeśli np. rzecznik Mazurek nazywa Tuska „perekińczykiem” w dniu, gdy tego wydobytego z niebytu słowa używa premier, to aż za bardzo widać, że poszła iskrówka z nową (mową) wytyczną.
Swoją drogą taki perekińczyk – jak objaśnił premier: „na Kresach tak się mówiło o ludziach przewrotnych, obłudnych” – jawi mi się jakoś z mordką pekińczyka. Czyli płaską raczej, z oczkiem wyłupiastym.
I pewnie dlatego Morawiecki nie przyjmuje do wiadomości – choć sam zachowuje się czasem jak dziecko – że mógłby sobie zacytować dziecięcą rymowankę sprzed lat: „Kto się przezywa, sam się tak nazywa”.
No ale jakże ma się tak nazywać, gdy w lustrze widzi twarz pociągłą, i bystre oczy za szkłami okularów.
***
Ciekawe skądinąd, czy Morawiecki, wygłaszający kiedyś, jako bankowiec, swój pogląd na temat „głupich” Polaków, miał wówczas rację? Być może okaże się to już niebawem. Po wyborach.
I coś podejrzewam, że z tym poglądem zgodzi się wtedy (choćby po cichu) każdy z… przegranych.
ADL
Artur D. Liskowacki. Pisarz, publicysta "Kuriera Szczecińskiego".