Obrażając się – słusznie – na brutalizację i wulgaryzację języka polityki (o którym mówi się czasem: „język politycznej debaty”, ale gdzie tu debata?!), udajemy równocześnie, że przecież różni się on od naszego języka codziennego.
Wiem, tu może odezwać się argument, że wcale nie udajemy, tylko po prostu chcielibyśmy, aby w polityce obowiązywał jednak język inny.
Tyle że to nasze chcenie jest naiwne. Bo językowe chamstwo i prostactwo weszło nam w krew, a politycy nie są przecież gośćmi z innej planety, lecz jednymi z nas. Mówią więc i myślą tak samo jak my.
***
Nie będę tu – niby srebrnowłosy starzec – utyskiwać na język młodych; ludziom młodym zawsze się wydaje, że ich język jest wyrazem buntu przeciw normom społecznym, które ustalają dorośli.
Razi mnie raczej to, że nieustanna, narzucona przez współczesne normy kulturowe, pogoń za wieczną młodością zmienia język tzw. dorosłych w rynsztok, który ma niby dowodzić, że wciąż są dziarscy i silni.
Dlatego gdy słyszę bluzgające na przystanku autobusowym nastolatki, tyleż mnie to żenuje, co śmieszy. Ponury robię się natomiast i wstyd mnie ogarnia, gdy mijający mnie na ulicy faceci po sześćdziesiątce licytują się – w czymś, co tylko przypomina rozmowę – ilością użytych w niej ordynarnych słów.
***
Ani się obejrzeliśmy, a to, co jeszcze wczoraj uznalibyśmy za językowe prostactwo, nie do pomyślenia w języku publicznym – zwłaszcza w mediach – wlazło nam w usta, pogrzało się w ich ciepełku, i wypływa stamtąd na zewnątrz, bez żadnej tamy, niby z przepełnionego szamba.
O tym, że „trzeba mieć jaja”, że ktoś je ma, a inny nie, mówią dziś radośnie zerkający w kamerę – uznani sportowcy, politycy, ludzie kultury – zarówno faceci, jak i kobiety. Przekonani, że dodaje to ich wypowiedzi dynamiki, i czyni ją szczerą, naturalną. A zatem godną uznania.
Prasa też to kupuje, i cytuje wprost. Czasem nawet w tytule.
Bo wiadomo, trzeba mieć jaja, żeby tak powiedzieć publicznie. Tyle że… już nie trzeba. Ten zwrot to już prawie językowa norma. Tani popis tych, którzy właśnie nie mają tego, o czym mówią.
***
Wielką karierę zrobiło też słowo „olewać”. Jeśli się w nie dobrze wsłuchać i w pełni zrozumieć, wyjątkowo paskudny wulgaryzm.
A używa się go publicznie z wielką ochotą.
Tymczasem jest on przecież wyrazem najwyższej pogardy, dowodem na to, że coś lub kogoś chcemy nim poniżyć. Oddawania moczu – bo o to w nim przecież chodzi – na przeciwnika, na jego sposób myślenia, na rzeczy, które lekceważymy – to gest barbarzyńskich zwycięzców. Zapożyczony od zwierząt. Którym skądinąd nie przychodzi do głowy, że obsikiwanie czegoś służy do upokarzania.
***
Choć mogą być jednak pewne analogie.
Pies sika na mijane drzewo, żeby je oznaczyć i przekazać informację zapachową innym psom.
My, olewając wszystko wokół, też przekazujemy informację o sobie.
A jaką? To już proszę sobie dopowiedzieć samodzielnie.
***
Artur Kurowski, kandydujący z listy PiS do Rady Miasta w Pyrzycach, o kobiecie, która wyraziła radość ze zwycięstwa Trzaskowskiego w Warszawie, napisał na Facebooku: „głupia ci*a”. A kiedy inny internauci zrzucili mu chamstwo, do jednego z nich rzucił się jak kogucik: „tobie też naj**ie, leszczu”.
Chyba się przeliczył, bo miejscowy PiS – brawo za szybką decyzję! – usunął go z listy radnych. Niedoszły radny też zachował się rozsądnie, bo na tym samym Facebooku przeprosił za swoje słowa.
Rzecz w tym, że kiedy je pisał, był zapewne szczery i przekonany, że robi dobrze. Sobie i partii, pod której szyldem startował. Jego późniejsze tłumaczenia – „wypiłem dwa piwa” – brzmią zresztą dziecinnie. To przecież po alkoholu bywamy właśnie szczególnie szczerzy i przekonani. I pomińmy w tym miejscu kwestię, że w przypadku niedoszłego radnego dwa piwa to już alkohol.
Dość zabawnie jawi się też w tym kontekście fakt, że Artur Kurowski jest prezesem Fundacji Oświatowej Realizujemy Marzenia. No cóż, życie bywa okrutne. Nie zrealizował marzenia o byciu radnym, a wygląda na to, że i inne marzenia („tobie też naj**ie, leszczu”) pozostaną na razie marzeniami.
***
Żona posła Łukasza Schreibera z PiS też pozwoliła sobie w sieci. Tyle że przed wyborami. Wrzuciła do netu zdjęcie dziewczyny w tramwaju, dziewczyny z kolorową torebką. Torebką w kolorach tęczy.
„Won z mojego miasta!” – napisała pani żona.
Na co dzień zajmująca się podobno resocjalizacją. Resocjalizacja za pomocą „won!” to zapewne najnowszy trend w tej dziedzinie.
***
Słowo „won” jest oczywiście mniej wulgarne niż słowa, których użył (nie używając kropek) kandydat na radnego z Pyrzyc, ale uderza chyba mocniej. Bo jest kwintesencją agresji i poczucia siły. To już nie pyskówka po dwóch piwach, ale ideologia, która czuje, że jest u władzy. Słowo, które naprawdę tęskni, żeby stać się ciałem i zmienić w czyn.
Poseł Schreiber znalazł się w trudnej sytuacji – niby żony bronił („to osoba prywatna”), ale i przeprosił za całą sytuację. A wyglądał przy tym tak, że naprawdę można mu było uwierzyć. Zwłaszcza że to on apelował od pewnego czasu o złagodzenie brutalnego języka polityki.
Dlatego nie będę o nim pisał w przyszłości „Łukasz won Schreiber”.
***
Powyższe przykłady publicznego chamstwa przejawiającego się w języku można by, oczywiście, uznać za wyrywane z kontekstu.
Wyrywanie z kontekstu to zresztą jedna z ulubionych wymówek polityków, którzy próbują uniknąć komentarza do niewygodnych słów swoich partyjnych kolegów i koleżanek czy politycznych stronników (patrz: Beata Kempa o słowach Jerzego R. Nowaka o prezydentowej jako „Żydówce”); inny popularny wykręt to zwrot: „nie znam tej wypowiedzi”.
Ale są one raczej symptomatyczne dla dzisiejszej polskiej polityki. Właśnie dlatego, że wpisane w jej tło. Tło, które coraz bardziej staje się pierwszym planem.
ADL
Artur D. Liskowacki. Pisarz, publicysta "Kuriera Szczecińskiego".