Miało się nie powtórzyć, a wraca. Człowiek czuje się więc dość podle, jak za dawnych lat, lecz mimo wszystko swojsko. Bo to się dobrze zna, z tym umie się żyć, choć miało tego nie być.
Zdarzyło się to w ubiegłą sobotę w pewnym mieście, w bibliotece. Nazwa miasta nie jest ważna, podobnie jak biblioteki. Byłyby ważne, gdyby to był fakt jednostkowy.
Przyjechał lektor, weszli uczniowie gimnazjum: pełna sala, krzesło przy krześle, ciało przy ciele. Pani dyrektor – miła i Bogu ducha winna – przywitała wszystkich i ogłosiła Narodowe Czytanie „Quo vadis”.
Lektor zaczął pięknie, bo głos ma piękny. Czytał płynnie, ładnie, dwie minuty, pięć, dziesięć. Potem czytał uczeń, potem znów lektor: pięć minut, dziesięć…
Sufit w sali był niski, ciało przy ciele… Robiło się ciepło, cieplej, duszno. Gdy lektor czytał, chłopak przy regale zaczął przysypiać, kolega go szturchał, trzeci się śmiał, czwartemu wzrok utkwił ślepo w oknie i tkwił tym mocniej, im lektor czytał dłużej….
Mieliśmy Narodowe Czytanie, narodowy „spęd”. Co z niego zostanie?
Może nie wszędzie tak było jak w tamtym mieście, lecz miało w ogóle nie być „spędów” i akademii. A jednak jakimś rykoszetem wróciły, jak bumerang.
Dla dzisiejszych uczniów to chyba coś nowego, bo dla uczniów byłych, jak autor tego felietonu, to zwykłe déjà vu. Co prawda wówczas, w PRL-u, Narodowych Czytań nie było, lecz było sto innych okazji do podobnych zgromadzeń w szkołach i salach, gdy krzesło stało przy krześle, a ciało siedziało (stało) przy ciele, gdy trzeba było przetrwać, bo nic innego nie dało się robić.
W mieście, o którym mowa, uczniowie dzielnie przetrwali Narodowe Czytanie. Gdy lektor ogłosił, że koniec, bili mu brawo i wychodzili z sali. Z ulgą i radością? Nie było widać. Być może gdyby czytał dłużej, minęłaby ich następna lekcja. Normalka.
On jednak nie mógł czytać dłużej. Spieszył się do innego miasta, na następne Narodowe Czytanie.
Peerelowskie déjà vu, starsi umieją z tym żyć. Co z tego będzie? Nie będzie miłości do „Quo vadis”.