Czwartek, 25 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Motocross. Ubecy i przygarnięte Niemki... (ROZMOWA)

Data publikacji: 09 maja 2017 r. 20:10
Ostatnia aktualizacja: 07 września 2018 r. 15:54
Motocross. Ubecy i przygarnięte Niemki... (ROZMOWA)
 

Rozmowa z Józefem Serdyńskim – wieloletnim organizatorem, sędzią, spikerem i budowniczym toru motocrossowego

Osiemnaście razy odbywały się w Szczecinie eliminacje do motocrossowych mistrzostw świata. Sportowcy polubili specyficzny tor przy al. Wojska Polskiego i z chęcią odwiedzali gród Gryfa, a duża w tym zasługa 92-letniego dziś Józefa Serdyńskiego, który był nie tylko organizatorem, ale także sędzią, spikerem i budowniczym toru.

Od 1950 r. aż do dziś aktywnie działa w Polskim Związku Motorowym, a to nie jest jego jedyna pasja, bo m.in. organizował też kolarskie Kryterium Asów na Wałach Chrobrego i był komandorem rajdów do Siekierek i Cedyni „Szlakiem Bitewnym”.

Fascynuje się też łowiectwem i niedawno, bo przed miesiącem, uczestniczył w polowaniu. W 2005 r. otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Wcześniej uhonorowano go Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Krzyżem Zasługi, Złotym Gryfem Pomorskim i wieloma innymi medalami oraz odznaczeniami.

– Czym udało się przyciągnąć na szczeciński tor zawodników i kibiców?

– Obiekt był świetnie położony, bo nie znajdował się na peryferiach, ale praktycznie w centrum miasta, więc kibice zjeżdżali się tłumnie na widowiskowe zawody, a zawodnikom bardzo się to podobało. Mało kto wie, że finezyjne górki, które umożliwiały oddawanie widowiskowych skoków, usypywali i to także nocą, stacjonujący w Szczecinie ruscy żołnierze. Robili to za grosze, dobre jadło i zacne napitki. Motocrossowców przyciągaliśmy zaś także tym, że już w latach 60. ubiegłego wieku, a więc w czasach komunizmu, wypłacaliśmy nagrody w… dolarach. Szczególnie w pierwszych pięciu edycjach mistrzostw świata było to trudne i wiązało się z licznymi uciążliwościami. Przykładowo „zielone” przechowywać musieliśmy przy ulicy Małopolskiej w siedzibie Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej i Urzędu Bezpieczeństwa. Po pięciu latach było już normalniej. Ale za organizatorami chodziła czasem bezpieka, patrząc czy nie handlujemy dolarami, ale my zajmowaliśmy się tylko sportem, bo na nic innego nie było nawet czasu. Od 1966 roku szesnaście razy z rzędu udało nam się zorganizować eliminacje do mistrzostw świata, co uważam za prawdziwy majstersztyk! Z tego co wiem, tak długa seria nie zdarzyło się chyba nigdy, w żadnym mieście i w jakiejkolwiek dyscyplinie sportu. Później, po kilkunastoletniej przerwie, w 1994 i 1995 roku, jeszcze dwukrotnie odbyły się u nas światowe zawody.

– Jak liczną mieliście publiczność?

– Średnia ilość sprzedanych biletów wynosiła 15 tysięcy, a rekord wyniósł 20 tysięcy. Było też dużo gapowiczów, szczególnie dzieci, które górą pokonywały ogrodzenie lub wchodziły przez dziury w płocie. Rozdawaliśmy również sporo bezpłatnych zaproszeń, więc na brak widzów nie narzekaliśmy.

– Czy szczecińscy zawodnicy dotrzymywali pola rywalom?

– Mieliśmy świetnych motocrossowców, jak choćby Zbigniew Rutkowski, jego syn Marcin Rutkowski, Krzysztof Baryła i wielu innych. Często zwyciężali w zawodach lub przynajmniej byli na podium i to nie tylko w Polsce. Na Zachodzie, a także w Jugosławii, regułą były nagrody w dolarach, a w „zielonych” płacono także mi jako sędziemu. Problem pojawiał się przy powrocie do kraju, bo nie wolno było przewozić waluty przez granicę i trzeba było ją zdeponować. Czasem depozyt jednak znikał, a jeśli już wypłacono pieniądze w banku, to przeliczone po oficjalnym kursie, który był śmieszny wobec rzeczywistej wartości. Próbowaliśmy więc sposobów, by przeszmuglować papier przez granicę i motocrossowcom się z reguły udawało, a gorzej szło samochodziarzom. Wpadka równała się odebraniu paszportu i zakazowi zagranicznych wyjazdów.

– Toru motocrossowego już nie ma, pozostał kartingowy…

– Obiekt kartingowy zawdzięcza swe powstanie motocrossowi, a ten powinien istnieć do dzisiaj, bo zaprzepaszczono realną szansę ratunku. Dziś się już tego nie odbuduje, nawet gdyby ktoś włożył grube miliony. Żal tamtych lat i tego, że komuś przeszkadzał hałas…

– Kiedy przybył pan do Szczecina?

– Z rodzinnej Wrześni na dachu pociągu z Poznania w październiku 1945 roku, przyjeżdżając do brata Leona Serdyńskiego, który był pułkownikiem w Korpusie Ochrony Pogranicza, a wracając z wojny z Berlina zakotwiczył na dłużej w grodzie Gryfa. Moi inni bracia także byli żołnierzami, a to po tacie Stanisławie Serdyńskim, który był bohaterem wcześniejszej wojny i walki o niepodległość. Także miałem nosić mundur, ale te plany pokrzyżowała… wojna. W Szczecinie na początku mieszkałem na Piotra Skargi, później na Zacisznej, a następnie, chociaż miałem do wyboru wille na Pogodnie, wybrałem 2-pokojowe mieszkanko na parterze na Mickiewicza, które do dziś mi służy.

– Jak wyglądały pionierskie lata?

– Były to straszne czasy, a w Szczecinie przebywało jeszcze wielu Niemców. Kradzieże były powszechne, dochodziło do morderstw, ginęli niewinni ludzie. Najniebezpieczniej było na Niebuszewie. Stosunkowo wcześnie, bo już w 1946 roku się ożeniłem i gdy na początku z małżonką zajmowaliśmy 4-pokojowe mieszkanie, przygarnęliśmy na trzy miesiące dwie stare, schorowane Niemki, których bliscy zginęli, a one straciły dom. Gdy później wróciły do Niemiec, przysłały nam podziękowania za uratowanie życia…

– Czy pracował pan przed rozpoczęciem przygody z PZMotem?

– W Miejskiej Radzie u prezydenta Piotra Zaremby, którego prawdziwie podziwiałem, choć jako młodzieniec nie rozumiałem wielu politycznych uwarunkowań. Były wtedy w Szczecinie tylko dwa citroeny: jeden prezydenta, a drugi bezpieki. Po mieście woził Zarembę przedwojenny szofer, z manierami, w rękawiczkach. Natomiast ja miałem to szczęście, że gdy zapowiadały się długie wyjazdy, prezydent powierzał mi rolę kierowcy tego francuskiego samochodu, bo jeździłem szybko i ostro. On też świetnie prowadził i na trasie się zmienialiśmy. Po Szczecinie woziłem zaś worki z pieniędzmi w milicyjnej eskorcie. Raz dla żartu postanowiłem sprawdzić, czy dam radę im uciec. Powiodło się, pieniądze zdeponowałem w banku, pożegnałem jadącego ze mną księgowego i gdy wychodziłem z banku, nadjechali moi milicjanci. Dostałem w łeb i pytanie: co zrobiłem z pieniędzmi i księgowym?

– Związany był pan także z „Kurierem Szczecińskim”…

– Przez 15 lat byłem korespondentem i właśnie taki napis był na mojej pieczątce. Z satysfakcją przesyłałem relacje z zagranicznych zawodów. Najmilej wspominam współpracę z kierownikiem działu sportowego Stanisławem Rakowskim, a także z Lesławem Skinderem, z którym później wspólnie spikerowaliśmy motocrossowe mistrzostwa.

– Dziękujemy za rozmowę. ©℗ (mij)

Fot. Stefan Cieślak

REKLAMA
REKLAMA

Komentarze

Janusz Orzepowski ?
2018-09-07 15:18:49
W nawiązaniu do przedniego wpisu o Januszu Orzepowskim trzeba dodać że poza tym ze był lubianym sportowcem był też niezłym cwaniakiem. Np nielegalnie zajął połowę domu pisarki Bonieckiej. Sprawa toczyła się kilka lat w sądzie. Sprawę oczywiście przegrał ale i tak się nie wyniósł dzięki układom i donosom do SB.
Do senti
2017-05-10 14:15:36
Nie wszystko zniszczono. Trochę tam fajnych rzeczy w Szczecinie zawsze się znajdzie :)
Władysław F.
2017-05-10 13:54:09
Nie można też zapomnieć o znakomitym zawodniku Ignacym Przybylskim.
senti
2017-05-10 07:19:08
Ile w tym mieście już zniszczono. Nie ma motocrossu, kryterium asów na Wałach,junaka, no i ......... paprykarza.
Miś
2017-05-10 06:58:19
Po co autor dorabia sobie zbędnej chwały ,że interesowało się nim UB lub SB. Dewizami zawsze interesowała się sekcja "dewizowa " PG MO .
UB wiecznie żywe
2017-05-09 23:19:51
I co, teraz ktoś blokuje statutową działalność toru motocrossowego, bo kto inny zgodził się na budowę tam osiedla i motocykle przeszkadzają, tak jak psiaki....
Marek F.
2017-05-09 20:54:57
Pan Józef Serdyński zapomniał o Januszu Orzepowskim. Początek lat 60 ubiegłego wieku, to wzrost zainteresowania motocrossem. W Szczecinie była cała plejada utalentowanych zawodników, organizowano wiele atrakcyjnych imprez, a młodzież chętnie garnęła się do motorów. Jednym z nich był Janusz Orzepowski, który w roku 1961 wygrał plebiscyt na najlepszego sportowca Ziemi Szczecińskiej, odnosząc wiele zagranicznych sukcesów. Jednym z bardziej spektakularnych było zwycięstwo w klasie 350 na zawodach w Buschbergu w Austrii, a także srebro drużynowej sześciodniówce FIM w llandrindod w Anglii. W tym drugim wyścigu startował też kolega klubowy Orzepowskiego - Edward Kurowski, który głównie dzięki tej wyprawie znalazł się też w dziesiątce najlepszych sportowców. Orzepowski w mieście był osobą niezwykle popularną, lubianą i zakochaną w motocyklach. Do Szczecina trafił z Drawska. Tam postanowili osiedlić się po wojnie jego rodzice. Początek ich wizyty w nowym miejscu nie był zbyt szczęśliwy. Pijany sowiecki żołnierz przejechał śmiertelnie ojca Janusza Orzepowskiego, który w wieku 9 lat został półsierotą. W Drawsku zdał maturę i przyjechał do Szczecina, by studiować na Politechnice na wydziale budowy maszyn, ale później przeniósł się na wydział eksploatacji transportu samochodowego. Szybko nawiązał kontakt ze szczecińską fabryką motocykli, gdzie produkowano słynnego junaka.

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA