Czwartek, 25 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Zawieszę poprzeczkę wyżej [ROZMOWA]

Data publikacji: 26 grudnia 2015 r. 18:47
Ostatnia aktualizacja: 08 listopada 2018 r. 02:41
Zawieszę poprzeczkę wyżej [ROZMOWA]
Fot. Sylwester PIŃCZUK  
Rozmowa z Karolem Urbańskim, choreografem, kierownikiem baletu Opery na Zamku, laureatem Nagrody Jury plebiscytu Bursztynowy Pierścień

- Odbierając Nagrodę Jury, powiedział pan, że to pierwsza nagroda w pana życiu.

- To prawda. Mam takie przekonanie, że wykonuję swój zawód i nagrodą za to jest wypłata. Nagroda Jury jest pierwszą symboliczną, doceniającą moją działalność. No, raz dostałem coś, co było formą nagrody: stypendium od rządu brytyjskiego. Takie wyróżnienie to satysfakcja, radość, potwierdzenie tego, że to, co się robi ma sens dla innych . A teatr robi się przede wszystkim dla ludzi. Dla mnie nagroda oznacza też odpowiedzialność – ktoś mnie docenił, muszę więc zawiesić poprzeczkę jeszcze wyżej.

- Przyjechał Pan do nas niedawno. Szczecin nie ma tradycji baletowych, balet występował w tle spektakli stricte operowych, jak tło. Teraz opera stoi baletem...

- Moim zdaniem, opera stoi wszystkimi zespołami. To, że balet jest w tej chwili tak doceniany, wiąże się, według mnie, z koniecznością pracy poza siedzibą opery w zamku. Przestrzeń namiotu była stanowiła dla tancerzy mniejszy problem niż dla śpiewaków, dlatego właśnie w kierunku baletu kształtowany był repertuar. Tak się też złożyło, że kiedy trzeba było się czasowo przenieść, ja pojawiłem w Szczecinie i razem z zespołem zaczęliśmy wypełniać pewną próżnię. Teraz po powrocie na zamek, mam nadzieję, będzie łatwiej zbudować repertuar większej równowagi. To zresztą już się zaczyna dziać, wystarczy popatrzeć na ten sezon: był „Bal maskowy”, lada moment będzie „Traviata”, potem „Turn of the Screw”. W zeszłym roku mieliśmy trzy premiery baletowe, w tym mamy trzy operowe plus jedną dziecięcą.

- Przyjechał Pan tu po pełnej sukcesów karierze w wielkim świecie - Warszawie, Oslo, Łodzi. Czy budowanie od zera zespołu w Szczecinie, było jeszcze jakimkolwiek wyzwaniem?

- Oczywiście. Nie ma przecież „małych miejsc”, to kwestia ludzi, którzy robią miejsce „dużym”. Rozmawiałem kiedyś z Reidem Andersonem, dyrektorem baletu w Stuttgarcie. On prowadzi zespół, mający jedną z największych dotacji na świecie. Spytałem go, co by zrobił, gdyby tych pieniędzy nie miał. Odpowiedział: „znalazłbym sobie jakiś mały zespół, 20 osób, które mi zaufają”.

- I znalazł Pan sobie mały zespół.

- Raczej mały zespół znalazł mnie i zaufał. Przychodząc tu, przedstawiłem ówczesnej dyrektor Angelice Rabizo plan rozwoju, wynikający z moich osobistych doświadczeń. Tancerz to zawód, w którym czasem jest się bardzo wysoko, a czasem, po sukcesie, trzeba się troszkę cofnąć. Przede wszystkim jednak należy wykonywać swoją pracę. Bez wartościowania miejsc na mniejsze, większe, gorsze, lepsze. Skoro jestem właśnie w tym miejscu, to znaczy, że tego chcę. Lubię taką starą rzymską sentencję - „Chcącemu nie dzieje się krzywda”.

- Zastanawia mnie tempo Pana sukcesu. Nagrody posypały się już po pierwszej baletowej premierze i sypią się dalej. Tchnął Pan jakieś nadprzyrodzone siły w ludzi, stojących wcześniej w głębokim cieniu?

- Niezręcznie mi mówić o tych, którzy pracowali tu przede mną. Myślę, że nie wykorzystywano potencjału zespołu. Kiedy przyszedłem do opery, pierwszego dnia spotkałem się z tancerzami i powiedziałem im, że mam dla nic dwie informacje, złą i dobrą. Ta zła jest taka, że nic o nich nie wiem. Ta dobra – że nic o nich o nie wiem. Być może ktoś nakładał na ten zespół jakiś swój schemat i dlatego nie widział jego potencjału? Ja chciałem odwrócić sytuację: pierwsze spektakle były układane specjalnie pod tych tancerzy, co ich ciągnęło do góry. W kwietniu zdarzy się rzecz nowa: zespół będzie musiał się odnaleźć w gotowym spektaklu, w „Polowaniu na czarownice” w choreografii Cathy Marston . To kolejne ciekawe doświadczenie i okazja do zmierzenia się z tym, co jest obecnie standardem światowym.

- Muszę spytać o „Dzieje grzechu”, spektakl uznany przez publiczność za najlepszą zachodniopomorską propozycję teatralną ubiegłego sezonu. Stworzył pan balet do historii, napisanej przez Żeromskiego i muzyki Karłowicza. Skąd taki pomysł?

- Z moich fascynacji muzycznych, literackich, baletowych. Duże wrażenie zrobił na mnie kiedyś film Borowczyka. Zafascynował mnie sposób użycia w nim muzyki, konkretnie koncertu skrzypcowego Mendelssohna. Kiedy zacząłem zajmować się choreografią, pomyślałem, że książka Żeromskiego to świetny materiał na balet fabularny. Na „Dzieje grzechu” można różnie patrzeć- dla mnie to historia emocjonalna, dziejąca się w sferze, wymykającej się opisowi słownemu, czyli nadająca się, by ją przekazać dzięki połączeniu ruchu, muzyki, scenografii i kostiumu. Lubię robić balety fabularne, ideałem był dla mnie zawsze John Cranko i jego wersja „Eugeniusza Oniegina”. Z niego czerpałem inspirację. Fakt, że ten spektakl się udał, to zasługa całego zespołu, głównie Ksenii Naumets-Snarskiej. Znalazłem w niej idealną Ewę Pobratyńską. Ale nie byłoby sukcesu bez scenografa, autora kostiumów, kierownika muzycznego, reżysera świateł. Mam komfort pracy z ludźmi, którzy mnie rozumieją.

- A jaki jest pomysł na dalszy rozwój baletu Opery na Zamku?

- Naszą siłą są oryginalne choreografie, układane specjalnie dla tego zespołu. Marzyłbym o tym, byśmy mieli możliwości prezentowania klasyki XX wieku. Uważam, że niekoniecznie jesteśmy predystynowani do klasycznych baletów, w rodzaju „Jeziora łabędziego”. Chciałbym, by ten zespół tańczył kiedyś Kyliana czy Matsa Eka. Objąłem zespół, który już istniał, nie dokonałem w nim żadnych zmian w pierwszym sezonie. Później nastąpił naturalny rozwój, pojawiło się sporo młodych. Zawsze uważałem, że najwyższą wartością jest zespół, z całym szacunkiem do poszczególnych tancerzy. Ten zawód jest specyficzny, krótki, konkurencyjny, stresogenny. Tancerz jest tak dobry, jak jego ostatnie przedstawienie.

- Jest Pan tancerzem, choreografem, ale także ma Pan dyplom filozofa, słyszałam, że uczył Pan etyki.

- Moje dwie obecne tancerki były nawet moimi uczennicami (śmiech).

- Są jakieś styczne między filozofią a tańcem?

- Bardzo dużo! Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, myślę, że przede wszystkim taniec jest filozofią życia. Poza tym, taniec tak jak filozofia, jest systemem, rządzącym się podobnymi prawami. Obie te dziedziny łączy też otwartość - by uprawiać filozofię, by osiągnąć sukces jako tancerz, trzeba być człowiekiem otwartym.

- Myśli Pan już o Szczecinie jako o domu?

- Tak. Miałem ostatnio dość stresującą sytuację w Warszawie i pomyślałem „chcę do domu!” (śmiech). Tancerz to zawód mobilny, więc trudno gdzieś zapuścić korzenie, ale w Szczecinie czuję się bardzo dobrze, i to od samego początku. Rzadko się zdarza, by tak szybko czuć zadowolenie z przebywania w jakimś miejscu. Jest bardzo niewiele rzeczy, które mi się tu nie podobają czy drażnią. To bardzo fajne miasto do życia. Zbudowałem tu coś od podstaw, te lata spędzone w Szczecinie mocno mnie rozwinęły. Można powiedzieć, że coś tu wniosłem, ale też i mnóstwo dostałem z powrotem.

- Rozmawiamy w szczególnym okresie przedświątecznym...
- Boże Narodzenie to przede wszystkim święta rodzinne, dla mnie najważniejsze. To czas absolutnej otwartości, niezależnie od tego czy ktoś jest wierzący, czy nie. Te święta dają obraz i człowieka, i Boga jako dziecka, czyli kogoś, kto jest bezbronny, kto potrzebuje ciepła, miłości,opieki. Wtedy właśnie ludzie starają się sobie to dawać i dlatego to najpiękniejszy moment w roku.

- Zatem – wesołych świąt! I dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Katarzyna STRÓŻYK

Fot. Sylwester PIŃCZUK

REKLAMA
REKLAMA

Komentarze

Robert
2015-12-27 15:04:24
Jedno z pytań dziennikarki: " Przyjechał Pan tu po pełnej sukcesów karierze w wielkim świecie - Warszawie, Oslo, Łodzi. Czy budowanie od zera zespołu w Szczecinie, było jeszcze jakimkolwiek wyzwaniem?" Hm, to nawet Łódz jest dla Szczecina "wielkim światem"?

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA