Sobota, 20 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Z morzem trzeba współpracować, a nie walczyć

Data publikacji: 2016-02-18 13:23
Ostatnia aktualizacja: 2016-02-18 13:23
Z morzem trzeba współpracować, a nie walczyć
 

Walerian Zegzdryn to prawdziwa legenda wśród świnoujskich wielbicieli żagli i jeden z najbardziej utytułowanych żeglarzy w naszym regionie. Praktycznie całe swoje życie związał z morzem.


Gdy na Karsibór pływało się "Piotrusiem"…

W Świnoujściu mieszka od 1958 roku. Jeszcze jako chłopiec zainteresował się żeglarstwem. Chodził wtedy do Szkoły Podstawowej nr 1 przy ul. Niedziałkowskiego. Działała tam Harcerska Drużyna Wodna. Kazimierz Turek prowadził tam prace ręczne i związany był z Międzyszkolnym Klubem Morskim, który swoją siedzibę miał w Karsiborze. W 1960 roku rozpoczęła się przygoda Waleriana Zegzdryna z żeglarstwem.
- Wiadomo, jako młody chłopak interesowałem się sportem i ciągnęło mnie do morza. Kolega zachęcił mnie później, żebym zapisał się do Jacht Klubu "Cztery Wiatry", który działał w Kazimierzowie, niewielkiej osadzie, która zniknęła z map Świnoujścia ze względu na budowę Morskiej Stoczni Remontowej. Nasz budynek klubowy mieścił się w późniejszym budynku gospodarczym stoczni. Klub posiadał lepszy sprzęt niż Międzyszkolny Klub Morski. Poza tym MKM swoją siedzibę miał na wyspie Karsibór, a wtedy nie było jeszcze mostu. Między wyspami można było przeprawić się promem „Piotruś”, który kursował co kilka godzin. Zdecydowanie krótszą i szybszą drogę miałem do „Czterech Wiatrów” - opowiada „Kurierowi” Walerian Zegzdryn. 
Pierwsze regaty W. Zegzdryna odbyły się w klasie kadet. Młodemu żeglarzowi nie udało się wtedy wygrać, ale stanął na podium. Nagrodą była garść cukierków. Później zaczął pływać na większych łódkach klasy Omega, a jeszcze później były Hornety, Soling, Dragon i Latające Holendry. Jacht tego ostatniego typu nasz rozmówca wspomina najmilej.
- Pływałem do czasu, aż powołano mnie do wojska. Służyłem w Marynarce Wojennej. W 1964 roku Jacht Klub "Cztery Wiatry" został przeniesiony na wyspę Uznam, w miejsce, w którym jest do dzisiaj - wspomina.


Jachty budował sam

Miał cztery własne jachty. Co ciekawe - wszystkie budowane były przez W. Zegzdryna własnoręcznie. Zaczynało się od zakupu kadłuba, ale całego wykończenia żeglarz ze Świnoujścia dokonywał samodzielnie. Pierwszego swojego jachtu Ursa Maior co prawda nie ukończył, ale związane to było z jego pracą zawodową. W. Zegzdryn w tamtym czasie zatrudniony był w Odrze i latem, gdy był dobry czas na wykończenie jachtu oraz pływanie, był w morzu, a dopiero zimą przebywał w domu. Drugim jachtem był "Tango 7-20", jednostka balansowo-mieczowa. 
- To było ponad 20 lat temu, gdy popłynąłem na regaty i zrobiłem prawdziwą furorę. Konkurenci nie mieli żadnych szans. To był świetny jacht na regaty, ale niewydolny do turystyki. Na prośbę mojej małżonki, która narzekała, że jednostka jest za niska i że trzeba się schylać, zdecydowałem się na zakup innego jachtu - tłumaczy W. Zegzdryn.
Tym kolejnym jachtem był "Tango 7-80 Family", większy jacht dla rodzin. Jak wspomina żeglarz, jednostka „pływała, bo pływała”, ale była przeznaczona bardziej do pływania po mazurskich jeziorach niż na morze. 
- Po kilku latach wyrzuciłem miecz i zamontowałem skonstruowany i zbudowany własnoręcznie balast. I wtedy jacht zaczął pływać. Jednostka nazywała się "Czardasz" - opowiada nasz rozmówca. 
Jacht to prawdziwa legenda w Świnoujściu. Tak samo jak jego kapitan i załoga. Na "Czardaszu" W. Zegzdryn zdobył 45 pucharów (spośród 49 zdobytych w ogóle). W pewnym momencie nie mieściły się one już w na pułkach w domu. Część trofeów trafiała do członków załogi, m.in. do pana Wiesława Kalenika, który przez lata pływał i nadal pływa z Walerianem Zegzdrynem w regatach. Warto wymienić także pozostałych członków załogi „Czardasza”. To Marian Kuś i Włodzimierz Kuś. W większości były więc sukcesy w załogowych regatach, ale W. Zegzdryn lubi też te samotne. - Chociaż dzisiaj wolę pływać w załogowych, bo wiek nie pozwala na samotne pływanie na dłuższych dystansach - tłumaczy.


Puchary nie mieściły się na pułkach

Walerian Zegzdryn to prawdziwa legenda wśród żeglarzy w naszym regionie. Siedem razy wygrywał Regaty Turystyczne, które przez lata były największą imprezą tego typu w Polsce, pięć razy Regaty „Wiatrak” oraz kilkakrotnie regaty z okazji Dni Morza. W 2007 roku wygrał Regaty Unity Line i wywalczył brązowy medal podczas mistrzostw Polski. Czterokrotnie wygrał także Puchar Sezonu Okręgu Szczecińskiego, prestiżowe trofeum Pomorza Zachodniego. Trzykrotnie przyznano mu w Świnoujściu tytuł kapitana roku. W Regatach o Puchar Poloneza w 2011 roku zajął trzecie miejsce, a w ubiegłym roku szóste (na jachcie "Scooby Doo"). Właśnie te ostatnie regaty wspomina jako najcięższe. 
- Do pokonania jest 200 mil morskich ze Świnoujścia do Christianio i z powrotem, non stop, bez zawijania do portu. Pod Nexo złapała mnie burza. Była dość specyficzna, bo chmury utworzyły czarny wieniec wokół czystego nieba. Widać było nawet gwiazdy. I nagle lunęło jak z cebra. Zalało mi GPS i samoster. Bez GPS-a byłem praktycznie ślepy. Dobrze przynajmniej, że wcześniej zanotowałem ostatnią pozycję. Nad ranem pojawiła się gęsta mgła i nic nie było widać. Przez UKF-kę zapytałem, czy ktoś oprócz mnie nie minął jeszcze Christianso. Usłyszałem wtedy: „Nie przejmuj się. Trzy czwarte stawki nie minęła jeszcze wyspy” - opowiada W . Zegzdryn.
Odpowiedź przyszła od załogi "Poloneza". Jacht wyposażony był w nowoczesny sprzęt, który pozwalał ustalić pozycję innych jachtów. Żeglarze z "Poloneza" mogli też kontrolować ruchy „Scooby Doo”. Podali pozycję jachtu i dzięki temu W. Zegzdryn mógł prowadzić nawigację opartą na pomiarach. Od tego czasu żeglarz ze Świnoujścia płynął bez elektronicznych urządzeń posługując się kompasem. 
- Bez samosteru nie mogłem puszczać steru. Trzymałem go na sznurkach. Musiałem w międzyczasie np. jeść. Regaty trwały 60 godzin. Była to wielka przygoda, ale i jednocześnie ciężkie doświadczenie - mówi. - Czasy się zmieniają. Coraz bardziej liczy się sprzęt. Bez niego trudno zrobić dobry wynik. Dlatego byłem zadowolony nawet z tego szóstego miejsca.

Całe życie na morzu

Także swoje życie zawodowe związał z morzem. W Morskiej Stoczni Remontowej pracował jako technolog. W 1976 roku rozpoczął pracę w Odrze jako asystent maszynowy, a później jako mechanik chłodni. W przedsiębiorstwie pracował do 1993 roku, a później pływał przez dziewięć lat na gazowcach jako gas-engineer. W toku swojej pracy zawodowej zwiedził praktycznie cały świat, ale jak samo mówi, więcej było pracy niż czasu na zwiedzanie egzotycznych portów. W Świnoujściu działa w ostatnich latach jako przewodniczący Rady Osiedla Warszów. Uczestniczył także w pracach komisji opracowującej strategię rozwoju miasta. Doradzał w sprawie projektu Centrum Żeglarskiego na wysokości Fortu Anioła. Zapytany o to, w jaki sposób w Świnoujściu traktuje się żeglarstwo, odpowiada, że przez lata „jako piąte koło u wozu”, ale w ostatnim czasie władze miasta zaczęły uważniej słuchać tego, co mówią żeglarze. Przekonuje, że przydałoby się wsparcie dla Jacht Klubu "Cztery Wiatry". Chodzi o to, żeby wychowywać kolejne pokolenia żeglarzy. Sam zawsze służył radą innym żeglarzom i tym, którzy związali swoje życie z morzem. Na koniec pytamy, czy morze to bezpieczne miejsce. 
- Morze jest bezpiecznym miejscem. Ale to ludzie są różni. Jedni są pokorni, a inni są cwaniakami. Tym zawsze powtarzam, że z morzem nie należy walczyć, ale z nim współpracować. Chodzi o to, żeby przystosować się do warunków panujących na wodzie. Wtedy osiąga się sukces - tłumaczy. ©℗

Bartosz TURLEJSKI